Etykiety

sobota, 17 stycznia 2015

Laptop w Berlinie

Tym razem, niekoniecznie do pracy, laptop mój, wysłużony, firmy zaczynającej się na literę A (a broń Borze Tucholski nie kończącej na "pple") pojechał ze mną blisko, bliziutko nawet, do stolicy naszych zachodnich sąsiadów, czyli Berlina. Oprócz laptopa pojechała ze mną Marta. O Marcie pewnie będzie coś dalej.
Berlin to takie miasto, w którym, zaraz po Brukseli, zapada najwięcej decyzji dotyczących Unii Europejskiej. Berlin to też takie miasto, do którego z Łodzi można dojechać szybciej komunikacją zbiorową niż na przykład do Gdańska, Rzeszowa czy Szczecina. Mimo, że jest dalej. Przez Berlin jedzie autostrada, która zaczyna się w Warszawie, a kończy w Lizbonie. Oczywiście w dużym uproszczeniu.
Do Berlina jechaliśmy dzień po nowym roku autobusem firmy na literę P. Jedzie się około 5.5 godziny, czyli tyle, żeby obejrzeć film, przespać się i przeczytać kilka rozdziałów książki. Taka podróż w sam raz, nie za długa, ale wystarczająca, żeby poczuć, że gdzieś się pojechało. Do stolicy Niemiec dojechaliśmy po południu i S-Bahną dotarliśmy do naszego hostelu. Bardzo miła okolica, miły hotel, miły pan z psem, który otworzył nam drzwi i nigdy więcej go nie widzieliśmy.
Pierwsze zaskoczenie, jakie nas spotkało to kolejki do fast foodów. Pod nosem naszym, a właściwie pod hostelem stało kilka fast foodów. Curry Wurst, Kebab, Pizzodajnia i jakiś sklep całodobowy. Na Wurst i Pizzę trzeba było czekać pewnie w porywach z 15 minut, ale na kebaba.. nie żartuję, ponad godzinę. W kolejce stało jakieś 50 osób. Do budki z kebabem. Wieczorem. W zimie. Pięć stopni, wiatr.
Drugiego dnia postanowiliśmy to sprawdzić i faktycznie, godzina i piętnaście minut czekania na kebab. Kebab dobry, ale czy warty godziny poświęconej z naszego życia? Chyba jednak nie.
Drugie zaskoczenie było takie, że idąc w stronę centrum miejsc z jedzeniem było coraz mniej. Nie chcieliśmy czekać w żadnej z wymienionych kolejek, a tym bardziej nie chcieliśmy jeść na dworze. Szukaliśmy miejsca, żeby się ugrzać, wysiedzieć i zrekalsować. Kebab odpadał. Poszliśmy więc główną ulicą handlową w stronę centrum i nie byliśmy w stanie znaleźć żadnego pożądnego jedzenia. Albo restauracje były tak ekskluzywne, że za Pastę Pesto wołali 30€ albo były to jakieś drinkbary, w których Margherita to nie pizza.
Ponad godzinę chodziliśmy po tym Friedrichstrasse i okolicach i w końcu wylądowaliśmy na jakimś tajskim makaronie. Całkiem przyzwitym z resztą. Ale po takim czasie to i ten Curry Wurst na dworze by nam smakował.
Następnego dnia zaczęliśmy zwiedzanie. Przeszliśmy się od kościoła Cesarza Wilhelma przez wielki park Grosser Tiergarten aż do Bramy Brandnburskiej, gdzie mieliśmy dołączyć do darmowej wycieczki po Berlinie. I tu spotkało nas kolejne zaskoczenie. Tak jak w Sztokholmie na przykład na takiej wycieczce było 30 osób, w Talinie pewnie 20, tak w Berlinie dostaliśmy numerki, o ile pamięć mnie nie myli 261 i 262. A ludzie nadal stali w kolejce. Wycieczki organizowane są codziennie o dwóch porach. Łatwo policzyć, że jeśli średnio na jednej pojawia się 200 turystów (liczę, że przy gradzie, burzy i tornadzie przychodzi powiedzmy 100 a przy dobrej pogodzie 300) to mamy 400 turystów dziennie, a 12000 miesięcznie. Słownie, dwanaście tysięcy. Rocznie daje to 144000, czyli 1/5 populacji Łodzi. Porażające. Mnie przynajmniej poraża.


Na wycieczce obeszliśmy wszystkie ważne punkty w centrum, oczywiście Bramę Brandenburską, memorandum żydów, którzy zgineli podczas holokaustu, miejsce gdzie był bunkier Hitlera, kawałek berlińskiej ściany (jak to niektórzy mawiają) czyli muru berlińskiego, Checkpoint Charlie, czyli punkt graniczny między Berlinem wschodnim a zachodnim oraz parę innych zabytków, których nazwy nie przytoczę. Po wycieczce udaliśmy się na wieżę telewizyjną, czyli symbol miasta. Muszę przyznać, że organizacja iście niemiecka, automaty z biletami, smsy z przypomnieniem kiedy będzie nasza kolej itp. Dzięki temu zamiast stać w kolejce poszliśmy na obiad i rekonesans okolicy.
W końcu udało nam się wyczekać swoją kolejkę i wjechaliśmy na taras widokowy wieży telewizyjnej w Berlinie. Winda jedzie jak odrzutowiec do góry, zatyka uszy i w ogóle robi wrażenie. A na górze... widok jest niesamowity, można obejrzeć cały Berlin z wysokości 200 metrów. Wrażenie jest dość dziwne, może dlatego, że wieża się kiwa, a może dlatego, że nam błędnik zwariował w tej odrzutowej windzie. Czujesz się jakby ktoś prówał Ci delikatnie wysunąć grunt spod stóp. A jak jeszcze pomyślisz, że wieża budowana była w latach siedemdziesiatych i że pod sobą masz trochę betonu prawie 200 metrów powietrza, to wybraźnia każe Ci uciekać. No ale opanowaliśmy się trochę, obeszliśmy taras dookoła, przyjżeliśmy się z góry tej najważniejszej stolicy starego kontynentu i zjechaliśmy drugą odrzutową windą na dół. Na dole okazało się, że zwiedzanie zajęło nam prawie godzinę, a nawet tego nie zauważyliśmy.
Ostatnim punktem programu była East Side Gallery, czyli pomalowana po 89 roku pozosatałość po murze berlińskim, która stoi na wschodnim brzegu rzeki Sprewy. Niestety wszystko jest dość mocno zniszczone, bo ludzie nie umieją zrozumieć, że to jest jednak sztuka. Dzięki temu Honecker na znanym graffiti ma na policzku napisane "Byłam tu, Angelika".
Bez śladu mózgu są niektórzy z nich, jak mawiał klasyk.
Po spacerze wzdłuż tej ulicznej galerii pojechaliśmy do domu.
Drugi dzień minął nam głównie na czekaniu na kebaba, odbiciu się od zamkniętej galerii Tacheles, piciu przepysznych kaw w kawiarni gdzieś po drodze, odbiciu się od drzwi Reichtagu i czytaniu setek linii tekstu o Żydach, którzy gineli podczas drugiej wojny światowej. Ciekawie, chociaż dość liniwie. Ale to w końcu wakacje. Dzień zwieńczyliśmy jeszcze pyszną włoską pizzą i winem więc bardzo miło i wakacyjnie,
Laptop tym razem nie służył do pracy, tylko do oglądania filmów. Ale wiadomo, że nigdy nic nie wiadomo.