Etykiety

piątek, 13 lutego 2015

Andora

Na pomysł wyjazdu do Andory wpadłem dość spontanicznie, tuż przed wyjazdem do Hiszpanii. Miałem do dyspozycji jeden weekend w Barcelonie i chciałem zobaczyć coś nowego. Padło na Andorę.
Andora to takie państwo-miasto, na granicy Hiszpańsko-Francyskiej w Pirenejach. Całe państwo ma powierzchnię dwa ray większą od Łodzi, a liczbę ludności porównywalną do Ostrowa Wielkopolskiego. Ma dwie głowy państwa, oficjalnym językiem jest Kastylijski, a według prawa, w razie wojny w każdym mieszkaniu musi być przynajmniej jeden karabin.
Stolica Andory, czyli Andorra La Vella jest jedną wielką strefą bezcłową (nie wiem na jakiej podstawie), co czyni ją jednym z brzydszych miast jakie widziałem. W zasadzie nic tam nie ma oprócz butików, sklepów monopolowych, tytoniowych, stacji benzynowych, sklepów bezcłowych i restauracji. Na szczeście Andora to nie tylko stolica. To też dużo pięknych gór, niektóre przekraczające 3900 m.n.p.m, szlaków narciarskich, rowerowch, pieszych i kilka pięknych wsi. Na szczęście, zupełnie przypadkiem i trochę z oszczędności trafiłem do hostelu poza stolicą, w wiosce o wdzięcznej nazwie Sispony. O hostelu będzie osobny post, bo jest o czym pisać.
Do Sispony doszedłem pieszo ok 6km pod górkę wzdłóż rzeki, na początek szlak trochę mnie przestraszył, bo w zasadzie w kilku miejscach można było się poślizgnąć i do tej rzeczki się stoczyć. Raczej nie byłoby to niebezpieczne, ale napewno mokre doświadczenie. Na kilku metrach były nawet łańcuchy, z których z chęcią dla psychicznego spokoju skorzystałem. Po dotarciu na miejsce hostel okazał się otwarty na ościerz i.. pusty. Nie było kompletnie nikogo. Dodzwoniłem się do właścicielki i dowiedziałem się, że można się zameldować po godzinie 17:00. Napiłem się więc trochę wody i poszedłem dalej. W oddali zobaczyłem kolejkę gondolową na jakiś szczyt i postanowiłem sprawdzić ile ona kosztuje, a byćmoże z niej skorzystać. Po krótkim spacerze dotarłem, okazało się, że droga nie jest, więc czym prędzej pojechałem na górę. Na górze roiło się od narciarzy i ludzi uprawiających inne sporty zimowe. Miałem wrażenie, że byłem jedyną osobą, która była tam w innym celu. Połaziłem po szczycie, zrobiłem kilka zdjęć, zjadłem coś i zjechałem. Zrobiła się już 17:00, więc podreptałem do schroniska. O schronisku, jak już pisałem będzie osobny post bo za dużo by tutaj pisać. Wieczór minął mi bardzo miło w schronisku głównie przy książce i jedzeniu, ale o tym później.



Drugiego dnia po krótkiej rozmowie z właścicielką hostelu wybrałem gdzie iść. Pani Monica poleciła mi drogę, która idzie "pod górę i wchodzi do lasu, a potem wchodzi na szczyt". Powiedziała, że muszę iść cały czas prosto. Powiedziała też, że na pewno jest dużo śniegu, więc pewnie pieszo daleko nie dojdę. Więc poszedłem. I doszedłem. Na samą górę, ponad 2200 m.n.p.m. Ale nie dzięki nie wiadomo jakimś umiejętnościom tylko dzięki pługowi, który musiał przejechać po ostatnich opadach śniegu całą drogę aż na szczyt do anteny. Po drodze i na szczycie podziwiałem niesamowite pejzaże, które można oglądać tutaj:
https://plus.google.com/photos/106106850560142016140/albums/6115088232311914945
Pod anteną stanąłem o godzinie 12:30, czyli dokładnie o tej porze, o której chciałem zacząć wracać, gdybym nie dotarł na szczyt. Nie wiedziałem jak się będzie schodzić po śniegu przy nachyleniu 10-15%, więc wolałem zarezerwować sobie na to przynajmniej tyle czasu ile na podejście. Schodziło się super, na dole byłem w połowę czasu zaplanowanego, więc wszedłem jeszcze spragniony na zieloną herbatę do restauracji w wiosce Sispony. Przy wejściu przestraszyłem się trochę, bo na drzwiach, obok nalepki Trip Advisor przyklejone były trzy nalepki Michelin z kolejno lat 2013, 2014 i 2015. Pomyślałem, że może i ta herbata będzie mnie kosztować kilka euro, ale i tak muszę się jej napić. Bałem się pytać o cenę, więc po prostu usiadłem przy barze i ją zamówiłem. Po jakiejś pół godzinie, pogadałem chwilę z barmanem, wypiłem otrzymany dzbanek i z drżącym sercem spytałem ile się należy. Pan barman na chwilę wyszedł, wrócił i powiedział "ya esta". Spojrzałem z niezrozumieniem, spytałem co ma na myśli, a On, że już mogę sobie pójść. Ładnie podziękowałem i oddaliłem się zadowolon. I potem tak sobie pomyślałem. Jeśli taka herbata kosztuje u nich 5 euro, a obiad 40, to im bardziej się opłaca dać mi tę herbatę za darmo, bo ja o tym opowiem kilkudziesięciu osobom, że jest taka fajna restauracja w Sispony, gdzie spragnionym wędrowcom dają herbatę za darmo. A potem jedna osoba, której powiedziałem pójdzie tam i kupi obiad. Oczywiście teoretycznie, bo wątpię, żeby akurat ktoś z moich znajomych się tam w najbliższym czasie pojawił.
Wracałem z Sispony tą samą drogą, którą poprzedniego dnia rano przyszedłem, ale ominąłem miejsca z łańcuchami (były tam dwie ścieżki do wyboru, czego wcześniej nie załapałem). W gigantycznej strefie bezcłowiej kupiłem jakąś wodę, kanapkę, kawę i udałem się na autobus.
Niestety powrót już nie był tak miły jak podróż w tamtą stronę, bo w niedzielę wieczorem wszyscy uciekają z tego małego księstwa. Tak więc pierwsze dwie godziny staliśmy w korku do granicy, a potem jeszcze trzy do Barcelony. Ale w drodze przeczytałem do końca książkę Jona Krakauera "Wszystko za Everest". Przynajmniej czas mi szybko zleciał.
I to by było tyle

środa, 11 lutego 2015

Kindle w Barcelonie

Przekonany pewnymi okolicznościami nabyłem niedawno, drogą kupna, czytnik e-booków marki Kindle. Czytnik e-booków jest napewno urządzeniem, które większości ludzi jest w stanie zmienić życie. Czy na lepsze? Chyba tak. Kto czyta dużo, może mieć nagle przy sobie swoje wszyskie 100 ulubionych książek w pudełku ważącym 190 gram. To mniej niż niejedna książka. Dla tych, którzy czytają mało (jak na przykład, do niedawna, ja) może sprawić, że zaczną czytać więcej. Oczywiście samo posiadanie nic nie zmienia, trzeba jeszcze czytać, ale otwiera na pewno nowe możliwości w kwestii szukania książek, zwiększa dostępność, pomaga w czytaniu książek w obcych językach, a przede wszystkim, jest niesamowicie wygodne.
Tak się więc stało, że razem z moim nowym kolegą Kindlem, pojechaliśmy do Barcelony. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem tak dobrą pogodę i widoczność podczas lotu. Kilkanaście minut po starcie przelatywaliśmy nad Łodzią i mogłem bez problemu rozróżniać ulice. Widziałem własne osiedle, osiedle, na którym mieszka teraz moja siostra czy centrum. Wszystko jak na dłoni. Do tego w samolocie Norwegiana ma się dostęp do internetu, więc mogłem wysłać znajomym pozdrowienia znad Łodzi. Ciekawe uczucie.
Barcelona raczej bez zmian, z jednym wyjątkiem, który szczególnie rzucił mi się w oczy. Otóż, miasto zainwestowało w drugi system rowerów miejskich, tym razem elektrycznych! Niektóre stare stacje Bicing zostały przemalowane, rowery elektryczne są białe (w przeciwieństwie do czerwonych rowerów normalnych), abonament na nie jest sporo droższy, ale chyba jacyś zwolennicy są.
Drugą nowością, którą w przeciwieństwie do rowerów elektrycznych, miałem okazję wypróbować jest bar/restauracja, nie wiem sam jak to nazwać. Miejsce nazywa się El Nacional i znajduje się prz głównej ulicy handlowej, czyli Paseig de Gracia. Zajmuje całe patio jednego z kwartałów dzielnicy Eixample, więc bardzo dużo jak na bar (dlatego nie wiem jak to nazwać..). Jest to stary, odrestaurowany budynek, który kiedyś służył chyba za rynek, w środku w centrum budynku postawiony jest owalny bar, przy którym można zamawiać przekąski i drinki, za to dookoła są powydzielane przestrzenie, w których można jeść i pić. W każdej takiej przestrzeni jest inne jedzenie. W jednej są wina, w innej owoce morza, jeszcze w innej kawiarnia. Wszystko utrzymane jest w stylistyce Art Nouveau, czy czegoś podobnego. Tak wygląda El Nacional wewnątrz:


Niestety jakość zdjęcia pozostawia wiele do życzenia.

I z nowości to tyle. Praca jak to praca, leci powoli, pogoda, jak to zwykle ciut lepsza niż "u nas na wschodzie". Morze szumi, mewy skrzeczą, hindusi sprzedają haszysz. Raczej wszystko po staremu.

A niedługo napiszę coś o wolnym weekendzie, który spędziłęm (sic!) poza Unią Europejską.