Etykiety

sobota, 5 września 2015

21+2500, czyli nie róbcie tego w domu

Zbiegło się w czasie, że jednego dnia musiałem przebiec półmaraton i polecieć do Barcelony. Powiem tak... to nie była najszczęśliwsza decyzja mojego życia. Półmaraton przebiegłem drugi raz w życiu (oficjalnie pierwszy, ale przy trenowaniu doszedłem do tych nieszczęsnych 20 kilometrów). Za każdym razem objawy są te same: niepochamowana senność przez następne 36h, ból głowy, zakwasy przez 3-4 dni, a w dzień po biegu po prostu straszne zmęczenie. Dla porównania, mój bardzo mądry zegarek treningowy dzisiejszą jazdę 114km rowerem ocenił na ledwie 80% tego wysiłku, który włożyłem w przebiegnięcie 21km. Strava nawet mniej, bo ok 67%.

 http://www.fotomaraton.pl/lib/pprw15/pprw15_02_pbr_10/std/pprw15_02_pbr_20150830_105212_1.jpg

A ja zamiast po przebiegnięciu mety pojechać do domu najeść się, wyspać i rozmasować mięśnie pojechałem do hotelu po bagaż, następnie na dworzec, lotnisko i do Barcelony. Wielkie podziękowania należą się Marcie, która czekła na mnie na mecie z butelką wody i była mi opoką.
W 2 godziny po biegu, prysznicu, 1.5 litra wody, batonie energetycznym i bananie poczułem się zupełnie normalnie i dobrze. Niesamowite zmęczenie wróciło na lotnisku, gdzie nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Nie mogłem ułożyć nóg w żadnej sensownej pozycji. A to zbyt zgięte. A to zbyt proste. Pod krzesłem dziwnie. Noga na nogę, też nie. I tak w kółko. Kolejka do samolotu to była droga przez mękę, szósty krąg piekielny. Oczywiście musiałem stać, bo Ryanair straszy, że jak będzie ponad 90 bagaży podręcznych, to reszta idzie do luków. A przecież nie dam laptopa do luku. Stoję, kucam, kręcę się, żeby tylko już się ruszyć. Jak idę to nie boli. No trochę boli, ale nie denerwuje chociaż, nie świerzbi, nie drętwieje. Poszliśmy kawałek i znów czekanie. Pod jakąś wiatą na płycie lotniska. Córka jakiegoś pana wiesza się na poręczy i robi "leniwca", a ja bym nie miał siły tak wysoko nogi podnieść. Blokuję kolana, opieram się o słupek i jakoś stoję. Wsiedliśmy do samolotu. Oczywiście Boeing 747-800 w wersji RYR (czyli dla Ryanaira) ma siedzenia dla karłów. Siadam, mam miejsce przy przejściu, i myślę "nie wyrobię, zejdę tu przez 3 godziny". Jeszcze te bźdzągwy będą chodzić z tym wózkiem nieszczęsnym z perfumami i herbatą, to nóg w przejściu nie położę. Już mnie kiedyś tak obudziły jak dostałem wózkiem w kolano. Wyjmuję Kindle, próbuję czytać, ale oczy mi się zamykają. Z resztą czytam o jakimś locie na Wyspy Owcze. Lecę i czytam o locie. Myślę, pośpię, ale tak: głowę oprę o fotel naprzeciwko to boli czoło, w lewo przechylę, jakiś koleś, w prawo, ten korytarz z perfumami i żarciem, nieszczęsny. Kark boli, nogi świerzbią, bo zgięte od półtorej godziny pod kątem 90 stopni, a ja chcę tylko się położyć. Siódmy krąg.
Kupuję herbatę, żeby czymś czas zająć. Piję, jakaś dziwna, czarna, gorzka jak piołun, ciemna jak smoła. Gówno irlandzkie jakieś, na 10tys metrów.
Ale wypiłem. Ile minęło, sprawdzam. 15 min? No chyba żart.
W końcu jakoś o stolik oparty odpływam. Ale nie na długo. Pół godziny później budzi mnie jakiś wózek z perfumami, czy krzyk dziecka, nie pamiętam, wyparłem. Patrzę na zegarek. Jeszcze 45 minut, o ile wiatr był w plecy. Przekręcam nogi w lewo w prawo, pod moje przesło, pod fotel przede mną, na przejście, cuda na kiju. I nic nie pomaga. Albo pomaga, ale na minutę.
Lądujemy. Zbawienie. Ale nie, trzeba pojeździć w kółko po lotnisku, byle dłużej w tej klatce. Gaśnie lampka od pasów, wyskakuję z fotela jakby mnie coś ugryzło, żeby wreszcie nogi wyprostować. Ból spowodowany zgięciem nóg teraz został zastąpiony po prostu bólem ze zmęczenia. Stanie męczy. Każdy krok jest trudny, ale idę, byle szybciej do domu. Lepsze to niż stanie w kolejce. Czekając na bagaż usiadłem wreszcie wygodnie. Mógłbym tam tak siedzieć do rana. Ale bagaż przyjechał, już północ na zegarze, więc lecę na autobus. Staję w kolejce. Nie zmieściłem się do pierwszego autobusu. I znów stanie. Stoją wszyscy, bo miejsca siedzące są może trzy a ludzi z pięćdziesiąt. Usiesli starsi państwo, a reszta stoi. Stoję. Północ, 12 godzin od końca biegu. Kucam, wstaję, kucam i wstaję. Chodzę w kółko tej nieszczęsnej walizki. Ósmy krąg.
Mam dość. Widzę taksówki. Przechodzi mi przez myśl, żeby złapać jedną, ale kalkuluję szybko w głowie ile by to kosztowało w złotówkach i myślę, że taniej wrócić tym Ryanairem do Polski. Po 20 minutach kolejny autobus. Wsiadam i w jakimś półśnie dojeżdżam do Barcelony. Ale nieszczęściem Aerobus wysadza ludzi na najbardziej zatłoczonym placu Barcecelony, a ja do domu mam jeszcze 4km. Metro nie chodzi, autobusy nocne to zło. Szukam taxi, ale jej jak na lekarstwo. Stoję i macham rękoma do taksówek. Jak jakiś debil. Wszystkie zajęte albo ktoś mnie ubiega. Chodzę po Placa Catalunya, w kółko, byle nie stać. Bo stanie boli. Jak usiądę lub kucnę to się żadnen nie zatrzyma. Dziewiąty krąg. Po piętnastej taksówce straciłem wiarę. Myślę, 4km pieszo dałbym radę, ale nie w tym stanie. Wreszcie zbawienie, taksówkarz mruga mi awaryjnymi. Wsiadam, podaję adres i już dalej nie pamiętam. Cośtam mi opowiada o historii tej ulicy którą jedziemy i że są dwie o tej nazwie, ale mam to w tyle. Byle do łóżka.
Wtargałem walizkę na pierwsze piętro, wziąłem prysznic (chociaż myślałem, że już nie dam rady tego dnia) i usnąłem. Nawet nie pamiętam kiedy.

Zupełnie serio mówiąc, był to jeden z najcięższych (fizycznie) dni mojego życia. Więcej takiej głupoty nie zrobię. Jak to mówią "nie róbcie tego w domu".

Aha, zdjęcie będzie kiedyś w lepszej rozdzielczości:)

wtorek, 2 czerwca 2015

Merluza a'la Mateusz

W Hiszpanii w supermarkecie najłatwiej znaleźć dwie ryby: Łososia i Merluzę. Ta druga w Polsce jest tak mało znana, że nawet nie ma o niej polskiej strony na Wikipedii. Ale ile można jeść łososia? Tak stałem się posiadaczem dwóch filetów z Merluzy. I co z nią zrobić? Ano upiec. A oto przepis na przepyszną Merluzę:
- Merluza
- Warzywa (ja kupiłem mieszankę mrożoną cukinia, bakłażan, papryka i cebula)
- Przyprawy
- Wino

Warzywa, które kupiłem były przed zamrożeniem wstępnie podsmażone. Myślę, że robiąc to wszystko ze świerzych warzyw byłoby jeszcze lepsze!
Smażone warzywka układamy na dno naczynia, solimy, pieprzymy, oreganujemy i polewamy oliwą. Na wierzch filet z Merluzy, który też solimy i pieprzymy. Na moim wylądował jeszcze suszony koperek.
Ryba dostaje dekorację z platerka lub dwóch cytryny, a następnie całość kilka kleksów śmietany.
Pieczemy 25 min w 180 stopniach.
Nalewany sobie jakiejś białej Riojy, opcjonalnie jakaś surówka.
Jeść najlepiej na balkonie z widokiem na Barcelonę. Chociaż widok na ocean też by pasował;)

sobota, 30 maja 2015

Torredembarra

Nie brzmi to jak nazwa miejscowości w Hiszpanii. A jednak. Miasteczko położone jest na północ od Tarragony nad Morzem Śródziemnym. Składa się właściwie tylko z plaży, kawałka jakiegoś rezerwatu przyrody i kilku osiedli. Tak letniskowo, ale miło, nie jak w Barcelonie, gdzie smaży się człek przy człeku na piaszczystej patelni.
Ale jak ja tu trafiłem? Sam się zastanawiam. Myślałem długo co zrobić z wolnym weekendem będąc w stolicy Katalonii, ale nic nie potrafiłęm wymyślić. W końcu wczoraj wieczorem usiadłem do mapy i zacząłem szukać małych miejscowości nad brzegiem morza. Po obejrzeniu zdjęć z kilku wybrałem tę. Intrygująca nazwa, godzina drogi pociągiem i tylko 7 Euro za bilet. I tak pojechałem.

Kupowanie biletu na Sants Estacio w Barcelonie to jest niezła gimnastyka. Straciłem 40 minut, ale po kolei:
Pierwsza próba - automat z biletami. Nie ma w nim mojej wybranej miejscowości.
Próba druga - kasa. Po 5 minutach stania w kolejce zorientowałem się, że to tylko informacja i nie prowadzą sprzedaży.
Próba trzecia - kolejna kasa. Szybko poszło, ale pan poinformował mnie, że tutaj tylko pociągi dalekobieżne.
Próba czwarta - jeszcze jedna kasa. I korek w kolejce. Człowiek kłóci się o coś z panem w okienku. Nie słyszę o co, ale w sumie co za różnica?
Próba piąta - kasa obok. Poszło szybko, kupuję. Nie działa moja karta płatnicza.
Próba szósta - ta sama kasa. Udało się 14 Euro w dwie strony. Płatność gotówką.

Wsiadłem do pociągu. Jedziemy pół godziny, a on się nie zatrzymuje. Stacja końcowa Walencja. Raczej nie chciałbym dziś jechać do Walencji. Zacząłem się niepokoić, bo Torredembarra jest małym miasteczkiem, a my z prędkością 100 km/h mijamy całkiem duże miasta. Na szczęśćie okazało się, że jest to pociąg "semidirecto" czyli "jakby-bezpośredni". Nie rozumiem do końca na czym to polega, ale nie zatrzymywał się nigdzie w obrębie Barcelony, za to zatrzymywał się we wszystkich dziurach w okolicy Tarragony. To całkiem fajne, bo dotarłem na miejsce w 45 minut.

Miasteczko jest piękne, bardzo długa i szeroka piaszczysta plaża, czysta niebieska woda. Trochę restauracji, deptak. Zdobi to wszystko dziwna rzeźba wystająca z wody. Położyłem się na plaży, wysmarowałem filtrem 50 i usiadłem do książki. I tak przy szumie fal poczytałem o mroźnej Syberii. Tak, żeby mieć kontrast.


Na obiad zjadłem trochę owoców morza w lokalnym barze i wróciłem do Barcelony. Bardzo spokojny dzień. Takiego potrzebowałem, bo w przyszłym tygodniu czeka mnie wyjątkowo dużo pracy.

poniedziałek, 25 maja 2015

Gracia

Gracia to taka dzielnica w Barcelonie, która była dla mnie do tej pory tajemnicą. Trochę jak Retkinia w Łodzi. Takie miejsce, które wiem gdzie jest i nawet parę razy tam byłem, ale zupełnie nie ogarniam jej topologii. Nagle przestaję  wiedzieć gdzie jest północ i jak wrócić do domu. Wiedziałem tylko, że wszyscy Gracię uwielbiają, jest dużo studentów, dużo barów, mało tustystów i stare kino ze starymi filmami.
Tak się złożyło, że teraz mieszkam właśnie na Gracii.
Mieszkanie jest bardzo ładne, odnowione, na szóstym piętrze. Z balkonu, jedząc śniadanie, widzę Sagradę Familię. Blisko do Parku Guell i parku Guiardó, z których rozciąga się niesamowity widok na całą Barcelonę.


Biegając i chodząc po okolicy poznaję zupełnie nową Barcelonę, której wcześniej nie znałem. Uliczki są węższe niż w centrum, nie ma turystów, dużo deptaków i parków. Jakbym był w zupełnie innym mieście.
W mieszkaniu razem ze mną mieszka Włoch i Kot. Włoch nazywa się Salvatore, a kot Felice (czyt. Felicze). Włoch ma lat 38, a kot 5 miesięcy. Kot jest kastrowany. Włoch pracował kilka lat jako nadzorca w sieci sklepów. Sieć padła, Włoch stracił pracę. Dla poratowania budżetu postanowił na próbę wynająć dwa pokoje dla turystów. W ciągu dwóch tygodni udało mu się zarezerwować oba pokoje na 3 miesiące do przodu. Jutro do drugiego pokoju wprowadza się para, więc będzie jeszcz ktoś.


Kot jest niesamowicie przyjazny i lubi ludzi. Ciągle do mnie przychodzi, żeby tylko z kimś posiedzieć a nie samemu. Nikogo się nie boi. Nie poluje na rybki, które stoją w akwarium, poluje za to na rolkę po papierze toaletowym. Kot jest tylko tymczasowy. Za tydzień wraca do właściciela. Szkoda, bo to miły kot.

Pokój mam 1.5m na 3.5m. Klitka jakich mało. Ale i tak mi się podoba. Tym razem jest czysto, jasno, jest ciepła woda bez ograniczeń i szafa. I obrazek z żyrafą. W kuchni jest działąjący piec a w łazience deszczownica, a w salonie telewizor. Nie mogę narzekać.. Myślę, że jeszcze na Gracię wrócę. To bardzo ciekawe oblicze Barcelony.


środa, 6 maja 2015

Prawdopodobnie najlepsze miejsce na ziemi

Hostel w Andorze miałem opisać już wieki temu i jakoś mi czas przeleciał przez palce. Zrobił się maj. W międzyczasie byłem w innych hostelach i schroniskach, ale żadne nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak Allberg ABJ (Alberg Borda Jovell) w Sispony.
Do Sispony dotarłem po niedługim spacerze, który opisałem w poprzednim poście. Schronisko było w bardzo starym kamiennym domu z wieżyczką przy głównej ulicy w rzeczonej wsi. Z zewnątrz zupełnie niepozorne. Z resztą na zdjęciach też wyglądało raczej niepozornie. Wszedłem do schroniska bez problemu, drzwi były otwarte. A w środku nikogo. Tylko jazz. Leciał gdzieś w kuchni z odtwarzacza stary jazz. Jakiś Miles Davis, jakaś Ella Fitgerald. Zacząłem pukać, dzwonić, szukać na górze, na dole, telefonować. Nie było nikogo. W końcu oddzwonił do mnie numer komórkowy z Andory i podstawowym hiszpańskim dogadaliśmy się, że nie ma nikogo w schronisku, i że będą o 17. Więc wziąłem plecak i przez pobliski pagórek przeszedłem do stacji kolejki górskiej, na którą postanowiłem wjechać.
Po powrocie do schroniska po 17 pani właścicielka bardzo mnie przepraszała, że nie było ich, ale zastrzegała, że jest to napisane w ofercie, którą wybierałem w internecie. Potem zapytała tylko czy mam problem z tym, że będę spał w pokoju z jakąś inną turystką i czy chcę u nich zjeść kolację. Nie miałem ochoty na nic oprócz siedzenia, czytania i jedzenia, więc wybrałem kolację na miejscu. O koszt nawet nie spytałem, bo byłem za bardzo zmęczony, żeby przeliczać energię jaką musiałbym wygenerować w celu znalezienia czegoś do jedzenia na pieniądze.
Pokój dostałem na piętrze tuż nad "jadalnio-przedsionkiem". Pokój dość ciemny, 4 dwupiętrowe łóżka, sofa i okno na ulicę. Gniazdek elektrycznych brak. Gniazdka są na dole. Bo dom jest ponad stuletni i nikt nigdy nie myślał, żeby kłaść jakąś instalację elektryczną oprócz przewodów do ledwo żarzących się żarówek pod sufitem.


Po schronisku chodzi pies. Wielki biały. Jakiś owczarek. Nie wiem jaki. Spokojny i miły. Nie szczeka, tylko jak się coś je to patrzy w oczy ze zrozumieniem. Rozumie, że jest smaczne. Chodzi też kot. Wielki rudy kocur, który pojawia się nagle za oknem, a jak chcesz do niego iść zrobić mu zdjęcie to teleportuje się do innego okna. Podobno jest jeszcze jeden kot, ale ten widać teleportuje się do jakichś alternatywnych rzeczywistości, bo w ogóle go nie spotkałem.
Na dole w schronisku jest wielka jadalnia z kominkiem, kilkoma ławami, sofami, książkami i pięknym drewnianym belkowaniem na stropie. Do tego stropu przymocowany jest gigantyczny stalowy, kuty żyrandol. Kiedyś w nim zapewne paliły się świeczki. Teraz świecą żarówki, ale wrażenie i tak robi duże. Jadalnia robi też za recepcję. W recepcji siedzi właścicelka i według swojego gustu (i jak się okazuje mojego gustu też) dobiera na youtube muzykę. Tak więc życie umilała mi w Sispony Emilly Wells, Eddie Vedder, Thievery Corporation, Emiliana Torrini i wiele innych zdolnych tego świata.


Obok jadalni są dwa pokoje, w których można posiedzieć, poczytać (są znów regały z książkami), napić się czegoś (jest niewielki bar, z którego Pan kucharz może sprzedać wino, drinki czy co człowiekowi się zamarzy). Herbata i kawa jest dla gości za darmo i można samemu ją sobie robić. Jeden z tych pokoi jest chyba najbardziej magiczny z całego schroniska. Od podłogi do sufitu przeszklony, z dwiema sofami, ławą i widokiem na Pireneje. Domek jak się okazało stoi na zboczu, którego nie widać od strony ulicy. Tam spędziłem pół wieczoru czytając o Himalajach. To chyba odpowiednie do tego miejsce. Drugie pół spędziłem przy palącym się kominku!

 
Kolacja pojawiła się jakoś niespodziewanie. Ktoś spytał mnie czy chcę jeść i nakrył mi do stołu. Pan kucharz i kelner w jednym (takie mam przynajmniej wrażenie) wyrecytował co dziś mam do wyboru i co on z tego poleca. Próbował mówić do mnie po hiszpańsku, katalońsku, francusku i angielsku. Myślał, że nie rozuiem, a ja po prostu zaniemówiłem. Wybrałem hiszpański, bo hiszpańskie dania łatwiej zrozumieć w oryginalnym języku. Wybrałem to co polecał pan kucharz. Mianowicie:
  • Zupę, która była rosołem z kluskami, ale w kolorze takim brązwym. Nie wiem co to było, ale było pyszne.
  • Policzek wołowy z sosem porzeczkowym (tak przypuszczam) z ryżem i brokułami
  • Ciasto marchewkowe z cynamonem i słodką śmietaną
do tego bardzo dobre czerwone, lokalne wino, które pan kelner dolewał kiedy się kończyło.
To była jedna z najlepszych kolacji, jakie jadłem w życiu i jak się potem okazało nie bardzo droga.


Noc była spokojna, a rano około 7 obudziła mnie.. oczywiście muzyka, która gra w jadalni całą dobę z wyłączeniem ciszy nocnej. Ale dobra muzyka budzi miło. Zszedłem na śniadanie, które było w cenie. Wszystko do wyboru, kiełbaski, jajecznice, kanapki, soki, wody, herbaty, kawy, dżemy, owoce, płatki, mleko i co jeszcze można chcieć na śniadanie! I wschodzące słońce znad Pirenejów wchodzące powoli przez te trzymetrowe okna w pokoju z sofami. Taki widok i taka muzyka i takie śniadanie, nie może rozpocząć złego dnia!
Na pożegnanie z hostelem zrobiłem jeszcze kilka zdjęć, porozmawiałem z właścicielką, która opowiedziała mi mniej więcej historię budynku. Historia ciągnie się faktycznie od ponad stu lat, przechodził w posiadanie różnych właściceli, ale nie mógł być zniszczony, bo w środku namalowany był jakiś cenny fresk. Podobno ktoś sobie tak z tym poradził, że fresk zamalował i już fresku nie było. Dom sprzedali, potem lokalne organizacje urządzały tam kolonie dla dzieci. Teraz budynek wynajmowany jest od miasta i robi za hostel. I to z sukcesem!
Obiecałem wtedy pani właścicielce, że napewno napiszę post o jej hostelu i wyślę link.
Jeśli tylko będę miał okazję to wrócę do Allberg ABJ, i wszystkim to miejsce polecam:
https://www.facebook.com/pages/Alberg-Borda-Jovell/333697563388342
http://www.booking.com/hotel/ad/borda-jovell.pl.html?aid=356997

piątek, 13 lutego 2015

Andora

Na pomysł wyjazdu do Andory wpadłem dość spontanicznie, tuż przed wyjazdem do Hiszpanii. Miałem do dyspozycji jeden weekend w Barcelonie i chciałem zobaczyć coś nowego. Padło na Andorę.
Andora to takie państwo-miasto, na granicy Hiszpańsko-Francyskiej w Pirenejach. Całe państwo ma powierzchnię dwa ray większą od Łodzi, a liczbę ludności porównywalną do Ostrowa Wielkopolskiego. Ma dwie głowy państwa, oficjalnym językiem jest Kastylijski, a według prawa, w razie wojny w każdym mieszkaniu musi być przynajmniej jeden karabin.
Stolica Andory, czyli Andorra La Vella jest jedną wielką strefą bezcłową (nie wiem na jakiej podstawie), co czyni ją jednym z brzydszych miast jakie widziałem. W zasadzie nic tam nie ma oprócz butików, sklepów monopolowych, tytoniowych, stacji benzynowych, sklepów bezcłowych i restauracji. Na szczeście Andora to nie tylko stolica. To też dużo pięknych gór, niektóre przekraczające 3900 m.n.p.m, szlaków narciarskich, rowerowch, pieszych i kilka pięknych wsi. Na szczęście, zupełnie przypadkiem i trochę z oszczędności trafiłem do hostelu poza stolicą, w wiosce o wdzięcznej nazwie Sispony. O hostelu będzie osobny post, bo jest o czym pisać.
Do Sispony doszedłem pieszo ok 6km pod górkę wzdłóż rzeki, na początek szlak trochę mnie przestraszył, bo w zasadzie w kilku miejscach można było się poślizgnąć i do tej rzeczki się stoczyć. Raczej nie byłoby to niebezpieczne, ale napewno mokre doświadczenie. Na kilku metrach były nawet łańcuchy, z których z chęcią dla psychicznego spokoju skorzystałem. Po dotarciu na miejsce hostel okazał się otwarty na ościerz i.. pusty. Nie było kompletnie nikogo. Dodzwoniłem się do właścicielki i dowiedziałem się, że można się zameldować po godzinie 17:00. Napiłem się więc trochę wody i poszedłem dalej. W oddali zobaczyłem kolejkę gondolową na jakiś szczyt i postanowiłem sprawdzić ile ona kosztuje, a byćmoże z niej skorzystać. Po krótkim spacerze dotarłem, okazało się, że droga nie jest, więc czym prędzej pojechałem na górę. Na górze roiło się od narciarzy i ludzi uprawiających inne sporty zimowe. Miałem wrażenie, że byłem jedyną osobą, która była tam w innym celu. Połaziłem po szczycie, zrobiłem kilka zdjęć, zjadłem coś i zjechałem. Zrobiła się już 17:00, więc podreptałem do schroniska. O schronisku, jak już pisałem będzie osobny post bo za dużo by tutaj pisać. Wieczór minął mi bardzo miło w schronisku głównie przy książce i jedzeniu, ale o tym później.



Drugiego dnia po krótkiej rozmowie z właścicielką hostelu wybrałem gdzie iść. Pani Monica poleciła mi drogę, która idzie "pod górę i wchodzi do lasu, a potem wchodzi na szczyt". Powiedziała, że muszę iść cały czas prosto. Powiedziała też, że na pewno jest dużo śniegu, więc pewnie pieszo daleko nie dojdę. Więc poszedłem. I doszedłem. Na samą górę, ponad 2200 m.n.p.m. Ale nie dzięki nie wiadomo jakimś umiejętnościom tylko dzięki pługowi, który musiał przejechać po ostatnich opadach śniegu całą drogę aż na szczyt do anteny. Po drodze i na szczycie podziwiałem niesamowite pejzaże, które można oglądać tutaj:
https://plus.google.com/photos/106106850560142016140/albums/6115088232311914945
Pod anteną stanąłem o godzinie 12:30, czyli dokładnie o tej porze, o której chciałem zacząć wracać, gdybym nie dotarł na szczyt. Nie wiedziałem jak się będzie schodzić po śniegu przy nachyleniu 10-15%, więc wolałem zarezerwować sobie na to przynajmniej tyle czasu ile na podejście. Schodziło się super, na dole byłem w połowę czasu zaplanowanego, więc wszedłem jeszcze spragniony na zieloną herbatę do restauracji w wiosce Sispony. Przy wejściu przestraszyłem się trochę, bo na drzwiach, obok nalepki Trip Advisor przyklejone były trzy nalepki Michelin z kolejno lat 2013, 2014 i 2015. Pomyślałem, że może i ta herbata będzie mnie kosztować kilka euro, ale i tak muszę się jej napić. Bałem się pytać o cenę, więc po prostu usiadłem przy barze i ją zamówiłem. Po jakiejś pół godzinie, pogadałem chwilę z barmanem, wypiłem otrzymany dzbanek i z drżącym sercem spytałem ile się należy. Pan barman na chwilę wyszedł, wrócił i powiedział "ya esta". Spojrzałem z niezrozumieniem, spytałem co ma na myśli, a On, że już mogę sobie pójść. Ładnie podziękowałem i oddaliłem się zadowolon. I potem tak sobie pomyślałem. Jeśli taka herbata kosztuje u nich 5 euro, a obiad 40, to im bardziej się opłaca dać mi tę herbatę za darmo, bo ja o tym opowiem kilkudziesięciu osobom, że jest taka fajna restauracja w Sispony, gdzie spragnionym wędrowcom dają herbatę za darmo. A potem jedna osoba, której powiedziałem pójdzie tam i kupi obiad. Oczywiście teoretycznie, bo wątpię, żeby akurat ktoś z moich znajomych się tam w najbliższym czasie pojawił.
Wracałem z Sispony tą samą drogą, którą poprzedniego dnia rano przyszedłem, ale ominąłem miejsca z łańcuchami (były tam dwie ścieżki do wyboru, czego wcześniej nie załapałem). W gigantycznej strefie bezcłowiej kupiłem jakąś wodę, kanapkę, kawę i udałem się na autobus.
Niestety powrót już nie był tak miły jak podróż w tamtą stronę, bo w niedzielę wieczorem wszyscy uciekają z tego małego księstwa. Tak więc pierwsze dwie godziny staliśmy w korku do granicy, a potem jeszcze trzy do Barcelony. Ale w drodze przeczytałem do końca książkę Jona Krakauera "Wszystko za Everest". Przynajmniej czas mi szybko zleciał.
I to by było tyle

środa, 11 lutego 2015

Kindle w Barcelonie

Przekonany pewnymi okolicznościami nabyłem niedawno, drogą kupna, czytnik e-booków marki Kindle. Czytnik e-booków jest napewno urządzeniem, które większości ludzi jest w stanie zmienić życie. Czy na lepsze? Chyba tak. Kto czyta dużo, może mieć nagle przy sobie swoje wszyskie 100 ulubionych książek w pudełku ważącym 190 gram. To mniej niż niejedna książka. Dla tych, którzy czytają mało (jak na przykład, do niedawna, ja) może sprawić, że zaczną czytać więcej. Oczywiście samo posiadanie nic nie zmienia, trzeba jeszcze czytać, ale otwiera na pewno nowe możliwości w kwestii szukania książek, zwiększa dostępność, pomaga w czytaniu książek w obcych językach, a przede wszystkim, jest niesamowicie wygodne.
Tak się więc stało, że razem z moim nowym kolegą Kindlem, pojechaliśmy do Barcelony. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem tak dobrą pogodę i widoczność podczas lotu. Kilkanaście minut po starcie przelatywaliśmy nad Łodzią i mogłem bez problemu rozróżniać ulice. Widziałem własne osiedle, osiedle, na którym mieszka teraz moja siostra czy centrum. Wszystko jak na dłoni. Do tego w samolocie Norwegiana ma się dostęp do internetu, więc mogłem wysłać znajomym pozdrowienia znad Łodzi. Ciekawe uczucie.
Barcelona raczej bez zmian, z jednym wyjątkiem, który szczególnie rzucił mi się w oczy. Otóż, miasto zainwestowało w drugi system rowerów miejskich, tym razem elektrycznych! Niektóre stare stacje Bicing zostały przemalowane, rowery elektryczne są białe (w przeciwieństwie do czerwonych rowerów normalnych), abonament na nie jest sporo droższy, ale chyba jacyś zwolennicy są.
Drugą nowością, którą w przeciwieństwie do rowerów elektrycznych, miałem okazję wypróbować jest bar/restauracja, nie wiem sam jak to nazwać. Miejsce nazywa się El Nacional i znajduje się prz głównej ulicy handlowej, czyli Paseig de Gracia. Zajmuje całe patio jednego z kwartałów dzielnicy Eixample, więc bardzo dużo jak na bar (dlatego nie wiem jak to nazwać..). Jest to stary, odrestaurowany budynek, który kiedyś służył chyba za rynek, w środku w centrum budynku postawiony jest owalny bar, przy którym można zamawiać przekąski i drinki, za to dookoła są powydzielane przestrzenie, w których można jeść i pić. W każdej takiej przestrzeni jest inne jedzenie. W jednej są wina, w innej owoce morza, jeszcze w innej kawiarnia. Wszystko utrzymane jest w stylistyce Art Nouveau, czy czegoś podobnego. Tak wygląda El Nacional wewnątrz:


Niestety jakość zdjęcia pozostawia wiele do życzenia.

I z nowości to tyle. Praca jak to praca, leci powoli, pogoda, jak to zwykle ciut lepsza niż "u nas na wschodzie". Morze szumi, mewy skrzeczą, hindusi sprzedają haszysz. Raczej wszystko po staremu.

A niedługo napiszę coś o wolnym weekendzie, który spędziłęm (sic!) poza Unią Europejską.

sobota, 17 stycznia 2015

Laptop w Berlinie

Tym razem, niekoniecznie do pracy, laptop mój, wysłużony, firmy zaczynającej się na literę A (a broń Borze Tucholski nie kończącej na "pple") pojechał ze mną blisko, bliziutko nawet, do stolicy naszych zachodnich sąsiadów, czyli Berlina. Oprócz laptopa pojechała ze mną Marta. O Marcie pewnie będzie coś dalej.
Berlin to takie miasto, w którym, zaraz po Brukseli, zapada najwięcej decyzji dotyczących Unii Europejskiej. Berlin to też takie miasto, do którego z Łodzi można dojechać szybciej komunikacją zbiorową niż na przykład do Gdańska, Rzeszowa czy Szczecina. Mimo, że jest dalej. Przez Berlin jedzie autostrada, która zaczyna się w Warszawie, a kończy w Lizbonie. Oczywiście w dużym uproszczeniu.
Do Berlina jechaliśmy dzień po nowym roku autobusem firmy na literę P. Jedzie się około 5.5 godziny, czyli tyle, żeby obejrzeć film, przespać się i przeczytać kilka rozdziałów książki. Taka podróż w sam raz, nie za długa, ale wystarczająca, żeby poczuć, że gdzieś się pojechało. Do stolicy Niemiec dojechaliśmy po południu i S-Bahną dotarliśmy do naszego hostelu. Bardzo miła okolica, miły hotel, miły pan z psem, który otworzył nam drzwi i nigdy więcej go nie widzieliśmy.
Pierwsze zaskoczenie, jakie nas spotkało to kolejki do fast foodów. Pod nosem naszym, a właściwie pod hostelem stało kilka fast foodów. Curry Wurst, Kebab, Pizzodajnia i jakiś sklep całodobowy. Na Wurst i Pizzę trzeba było czekać pewnie w porywach z 15 minut, ale na kebaba.. nie żartuję, ponad godzinę. W kolejce stało jakieś 50 osób. Do budki z kebabem. Wieczorem. W zimie. Pięć stopni, wiatr.
Drugiego dnia postanowiliśmy to sprawdzić i faktycznie, godzina i piętnaście minut czekania na kebab. Kebab dobry, ale czy warty godziny poświęconej z naszego życia? Chyba jednak nie.
Drugie zaskoczenie było takie, że idąc w stronę centrum miejsc z jedzeniem było coraz mniej. Nie chcieliśmy czekać w żadnej z wymienionych kolejek, a tym bardziej nie chcieliśmy jeść na dworze. Szukaliśmy miejsca, żeby się ugrzać, wysiedzieć i zrekalsować. Kebab odpadał. Poszliśmy więc główną ulicą handlową w stronę centrum i nie byliśmy w stanie znaleźć żadnego pożądnego jedzenia. Albo restauracje były tak ekskluzywne, że za Pastę Pesto wołali 30€ albo były to jakieś drinkbary, w których Margherita to nie pizza.
Ponad godzinę chodziliśmy po tym Friedrichstrasse i okolicach i w końcu wylądowaliśmy na jakimś tajskim makaronie. Całkiem przyzwitym z resztą. Ale po takim czasie to i ten Curry Wurst na dworze by nam smakował.
Następnego dnia zaczęliśmy zwiedzanie. Przeszliśmy się od kościoła Cesarza Wilhelma przez wielki park Grosser Tiergarten aż do Bramy Brandnburskiej, gdzie mieliśmy dołączyć do darmowej wycieczki po Berlinie. I tu spotkało nas kolejne zaskoczenie. Tak jak w Sztokholmie na przykład na takiej wycieczce było 30 osób, w Talinie pewnie 20, tak w Berlinie dostaliśmy numerki, o ile pamięć mnie nie myli 261 i 262. A ludzie nadal stali w kolejce. Wycieczki organizowane są codziennie o dwóch porach. Łatwo policzyć, że jeśli średnio na jednej pojawia się 200 turystów (liczę, że przy gradzie, burzy i tornadzie przychodzi powiedzmy 100 a przy dobrej pogodzie 300) to mamy 400 turystów dziennie, a 12000 miesięcznie. Słownie, dwanaście tysięcy. Rocznie daje to 144000, czyli 1/5 populacji Łodzi. Porażające. Mnie przynajmniej poraża.


Na wycieczce obeszliśmy wszystkie ważne punkty w centrum, oczywiście Bramę Brandenburską, memorandum żydów, którzy zgineli podczas holokaustu, miejsce gdzie był bunkier Hitlera, kawałek berlińskiej ściany (jak to niektórzy mawiają) czyli muru berlińskiego, Checkpoint Charlie, czyli punkt graniczny między Berlinem wschodnim a zachodnim oraz parę innych zabytków, których nazwy nie przytoczę. Po wycieczce udaliśmy się na wieżę telewizyjną, czyli symbol miasta. Muszę przyznać, że organizacja iście niemiecka, automaty z biletami, smsy z przypomnieniem kiedy będzie nasza kolej itp. Dzięki temu zamiast stać w kolejce poszliśmy na obiad i rekonesans okolicy.
W końcu udało nam się wyczekać swoją kolejkę i wjechaliśmy na taras widokowy wieży telewizyjnej w Berlinie. Winda jedzie jak odrzutowiec do góry, zatyka uszy i w ogóle robi wrażenie. A na górze... widok jest niesamowity, można obejrzeć cały Berlin z wysokości 200 metrów. Wrażenie jest dość dziwne, może dlatego, że wieża się kiwa, a może dlatego, że nam błędnik zwariował w tej odrzutowej windzie. Czujesz się jakby ktoś prówał Ci delikatnie wysunąć grunt spod stóp. A jak jeszcze pomyślisz, że wieża budowana była w latach siedemdziesiatych i że pod sobą masz trochę betonu prawie 200 metrów powietrza, to wybraźnia każe Ci uciekać. No ale opanowaliśmy się trochę, obeszliśmy taras dookoła, przyjżeliśmy się z góry tej najważniejszej stolicy starego kontynentu i zjechaliśmy drugą odrzutową windą na dół. Na dole okazało się, że zwiedzanie zajęło nam prawie godzinę, a nawet tego nie zauważyliśmy.
Ostatnim punktem programu była East Side Gallery, czyli pomalowana po 89 roku pozosatałość po murze berlińskim, która stoi na wschodnim brzegu rzeki Sprewy. Niestety wszystko jest dość mocno zniszczone, bo ludzie nie umieją zrozumieć, że to jest jednak sztuka. Dzięki temu Honecker na znanym graffiti ma na policzku napisane "Byłam tu, Angelika".
Bez śladu mózgu są niektórzy z nich, jak mawiał klasyk.
Po spacerze wzdłuż tej ulicznej galerii pojechaliśmy do domu.
Drugi dzień minął nam głównie na czekaniu na kebaba, odbiciu się od zamkniętej galerii Tacheles, piciu przepysznych kaw w kawiarni gdzieś po drodze, odbiciu się od drzwi Reichtagu i czytaniu setek linii tekstu o Żydach, którzy gineli podczas drugiej wojny światowej. Ciekawie, chociaż dość liniwie. Ale to w końcu wakacje. Dzień zwieńczyliśmy jeszcze pyszną włoską pizzą i winem więc bardzo miło i wakacyjnie,
Laptop tym razem nie służył do pracy, tylko do oglądania filmów. Ale wiadomo, że nigdy nic nie wiadomo.