Etykiety

sobota, 16 lipca 2016

Zimny obiad na ciepły dzień

W planach było coś innego, ale było za gorąco, więc z jakichś rzeczy w lodówce zrobiliśmy coś takiego:


Żeby zrobić coś takiego pysznego trzeba mieć:
  • Stary makaron, który został z innego obiadu
  • Truskawki
  • Jogurt naturalny
  • Mleko kokosowe
  • Cukier
  • Cukier waniliowy
  • Migdały
Podsmażamy na maśle truskawki, dodajemy cukru, dusimy, żeby wypuściły sok. Zalewamy mlekiem kokosowym (ok pół puszki) i jogurtem naturalny. Dosładzamy do smaku. Studzimy i podajemy posypane uprażonymi migdałami.

(Przepis Marty)

niedziela, 26 czerwca 2016

Velocity

Trzy dni konferencji minęły raczej spokojnie. Velocity Conference odbywa się w Santa Clara co roku, w Hyett Hotel, a właściwie w Centrum konferencyjnym przy tym hotelu. Wykłady, tutoriale i "keynoty" (takie krótkie prezentacje) trwały praktycznie cały dzień od 9 do 18 z krótkimi przerwami na jedzenie (wszystko pyszne i sponsorowane przez organizatorów i sponsorów konferencji). Organizatorzy zadbali o to, żeby nam się nie nudziło. Oprócz wykładów odbywała się wystawa. Wystawiały się wszystkie większe firmy związane z biznesem online. Był New Relic, IBM, Intel, Salesforce, GitHub i dziesiątki innych. Czasu między wykładami starczało na dojście do hali z wystawą, obejście dwóch lub trzech stoisk i powrót na wykłady.
Codziennie były dwie dłuższe przerwy. Jedna na śniadanie, druga na lunch. Oczywiście, kiedy 1000 osób rzuca się na jedzenie na raz, to też nie ma czasu iść nic zobaczyć, bo trzeba stać w kolejach (chociaż muszę oddać, że organizacja była rewelacyjna i nigdy nie stałem w kolejce niż 10 minut). Każdy posiłek sponsorowany był przez inna firmę i znów muszę przyznać, że się postarali. Zawsze było coś wegetariańskiego, zawsze było dużó warzyw, różne rodzaje mięsa, ryby, orzechy, sery, przyrawy, sosy. Każdy mógł z tego skomponować własny obiad. Na śniadaniach raczej królowały słodkości: muffiny, ciasta i drożdżówki. Kawa, herbata i woda dostępna była cały czas na wszystkich korytarzach. Nie głodowałem!
Po wszystkich wykładach (więc ok 18) codziennie był "bankiet", chociaż pewnie niektórzy inaczej wyobrażają sobie bankiet. Po protu wszyscy wychodzili na patio hotelu (z basenem!) mogli wziąć z baru co chcieli do picia (również wszystko za darmo) i posiedzieć i pogadać z ludźmi spotkanymi na konferencji.
Pierwszego dnia poznałem kilka osób z Nowego Jorku i z Kanady i nimi posiedziałem jakiś czas. Poznałem też przypadkiem dziewczynę, która dawała wykład, jest Rosjanką, ale mieszka w San Francisco. Od słowa do słowa okazało się, że razem ze swoim chłopakiem przyjmują w domu Cauch Surferów, i że chętnie da mi miejsce do spania na weekend (właśnie siedzę w pociągu i do nich jadę).
Drugi dzień był jeszcze bardziej intensywny, już od 8 nie dali nam spokoju zaczynając dzień od "speed networkingu", to coś takiego jak "speed dating" tylko to nie "dating". Szczerze to uważam to za coś kompletnie bez sensu. Ale cóż. Od 9 do 11 świetne Keynoty otwierające główną część konferencji, a później wykłady.
Wykłady nie zawiodły, a szczególine ostatnie spotkanie, już nieformalne z reprezentantem W3C (WWW Consorcium - to taka organizacja, która ustanawia standardy w Internecie) i przedstawicielami wszystkich największych przeglądarek i pogadać o przyszłości internetu, rzeczach, których nam brakuje w przeglądarkach itp. Byli programiści z Firefox, Chrome, Safari i Microsoft Edge. Bardzo ciekawe spotkanie. Niestety pokryło się z bankietem, więc żeby sobie odbić pojechaliśmy w kilka osób z tego spotkania na Tajskie Noodle.
Trzeciego dnia oczywiście też nie było mowy o nudzie. Od rana wlewali nam do głów jak zrobić internet piękniejszym miejscem. Cały dzień biegałem z wykładów na wystawę, żeby zobaczyć jak najwięcej stoisk, porozmawiać z ludźmi i zebrać jak najwięcej gadżetów (!). Niewiele brakowało, żebym wygrał robota BB-8 (wylosowali mnie, ale nie byłem na miejscu, żeby odebrać:( )
A propos gadżetów, to jest coś niesamowitego. Nie jestem pewien czy Oni chcą nas tak przekupić, czy po prostu robią sobie reklamę, ale zebrałem w sumie 8 tshirtów, mini jenge, łądowarkę do telefonu, dwa długopisy, dwie torby, skarpetki, dwie książki, chore ilości naklejek i być może coś jeszcze.
Pod koniec z ludźmi z dnia pierwszego pojechaliśmy jeszcze do znanej (tutaj) sieci fastfodowej In-n-Out na wielkiego podwójngo burgera z frytkami. Jest to sto razy lepsze niż McDonalds!
A dziś już piątek. Rano spakowałem się, pożegnałem z włąścicielem mieszkania, pobiegałem jeszcze raz w Santa Clara i jadę do San Francisco. Dziś zaczynam "wakacje".
Pewnie napiszę też niedługo coś o tym mieście hipisów i gorączki złota..

wtorek, 21 czerwca 2016

Kalifornia 2

Dziś dzień poświęciłem na zwiedzanie silikonowej doliny. Jeszcze trochę nie przyzwyczajony do tutejszego czasu obudziłem się o 6 rano i usiadłem trochę do komputera. Szukam jakiegoś wygodniejszego noclegu bliżej San Francisco na weekend, żeby nie musieć używać Caltrainów, które są fajne, ale jadą do Frisco długo. Niestety póki co bez sukcesu.
Po śniadaniu spotkałem wspomnianego Fina. Fin nazywa się Juha (czy jak to się pisze..) i mieszka w USA od 20 lat. Wcześniej mieszkał w Meksyku. Oczywiście jest inżynierem. Juha zaproponował mi, że może mnie zawieźć do Cupertino (tam jest siedziba Apple) jeśli najpierw pojadę z nim na śniadanie i odebrać jego koleżankę z hotelu. Zgodziłem się. Juha okazał się bardzo sympatycznym i dowcipnym człowiekiem. Rozmowa się kleiła:)
Ok 11 zostawili mnie pod drzwiami Apple na 1 Inifinite Loop. Apple w swoich komputerach jak i w rzeczywistości jest niezbyt przyjazne dla ludzi. Do budynku nie da się wejść, nie ma żadnej strefy dla zwiedzających, tylko jeden apple store, taki sam jak wszystkie inne. Zaraz więc poszedłem do przyszłej siedziby Apple, która jest jeszcze w budowie, ale warto ją zobaczyć. Jest olbrzymia i wygląda jak stadion. Tak to będzie wyglądać:

foto: techinsider.io
I faktycznie tak wygląda. Budynek już w dużej części jest zbudowany. Robi wrażenie.
Z Apple pierwszy raz w życiu złapałem "Ubera", jak ktoś nie wie to musi pogooglać, bo za długoby tłumaczyć tutaj. Uber zawiózł mnie do Google. I Google już jest bardziej przyjazne dla ludzi. Kampus jest ładny, można pochodzić, pooglądać. Jest budynek dla zwiedzających, jest sklep z gadżetami. Można nawet wziąć udział w teście dla Google. Testowałem nowy program (nie mogę powiedzieć jaki, bo podpisałem lojalkę:P) i w nagrodę za 10 minut gadania dostałem figurkę androida;)

Z Google udałem się do muzeum historii komputerów, które z zewnątrz wyglądało świetnie (na ulotce też!) niestety dziś okazało się być zamknięte z powodu jakiegoś prywatnego eventu. Szkoda, bo wyglądało to na prawdę imponująco. Żeby to wynagrodzić załapałem autobus (i znów klima przekręcona na minimalną temperaturę) i pojechałem do Muzeum Intela.

Szkoda, że miałem tak mało czasu (1 godzinę do zamknięcia muzeum) bo nie zdążyłem przeczytać dużej części historii firmy. Jest przeciekawa! Kilka ciekawostek:
  • Po otworzeniu firmy Intel zatrudniał 12 osób, rok później 106 (!)
  • Korespondencja do Intela na początku działalności była tak duża, że nie mieściła się w skrzynce na listy i listonosz wrzucał ją do samochodu właściciela
  • Prawo do marki "Intel" firma kupiła za 15 tys. dolarów od jakiejś firmy, która nie robiła nic związanego z informatyką
  • Białe kombinezony używane w komorach do tworzenia procesorów zrobione są z Gore-Texu
  • W latach 80tych (roku nie podam bo nie pamiętam) żeby wyciągnąć firmę z kryzysu, wszyscy pracownicy zgodzili się pracować 25% więcej przez 6 miesięcy. Wszyscy byli udziałowcami, więc mieli w tym swój interes. Na koniec dostali kufle z napisem "Przezyłem 125%"
  • Intel razem z Xeroxem (chyba też w latach 80tych) ustanowili standard Ethernet, który jest stosowany w do tej pory w większości sieci. Dla niewstajemniczonych to te kabelki od internetu z wtyczką podobną do telefonicznej to właśnie kable Ethernet.
Więcej teraz nie pamiętam.

Na koniec dnia poszedłem po raz kolejny do vege-hindusa i muszę jeszcze raz go pochwalić. Zjadłem super Indyjski bufet za $9.70 i popiłem zieloną herbatą. Super! A jutro konferencja, więc kładę się spać:)

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Kalifornia, część 1

Po kilku przygodach wreszcie wylądowałem w USA, w Kaliforni. Ten post będzie raczej krótki, tylko, żeby zobrazować jak to wyglądało. W sobotę już postanowiliśmy mnie przestawić na czas San Francisco, więc poszliśmy spać późno. Po 3 godzinach spania pojechałem na terminal w Barcelonie i tam, po horrendalnych kolejkach do bramek Air Berlin (mieli tylko 3 bramki na wszystkie swoje loty!) wsiadłem do samolotu do Dusseldorfu.
W Dusseldorfie Panie z obsługi lotniska kazały nam szybko biec do Terminalu międzynarodowego do bramki C37, bo nasz samolot był spóźniony i żeby nie czekali. Oczywiście po drodze 3x sprawdzali moje dokumenty (jeszcze na początek mnie zestresowali, bo chcieli ode mnie dokumentu ETSA, który wypełniają tylko ludzie którzy nie potrzebuję wizy). W końcu wsiałem do samolotu Airbus A330-200. Pierwszy raz leciałem dużym samolotem i muszę przyznać, że lepiej sobie to wyobrażałem. Miejsca wcale nie jest więcej niż w przysłowiowym Ryanairze, fotele raczej mało wygodne. Z jakiejś przyczyny "klima" włączona była całe 11 godzin tak mocno, że marzły mi ręce. Musiałem całą drogę siedzieć pod kocem. Nie mogłem w zasadzie czytać, bo jak wyjmowałem ręce spod koca, żeby zmienić stronę, to było mi zimno. Wszyscy pozamykali wszystkie okienka (niestety) więc zrobiło się ciemno. Dobrze, bo pospałem, ale głupio, bo nic nie widziałem. A niestety siedziałem w środkowym rzędzie.
Po drodze obejrzałem dwa filmy i spróbowałem obejrzeć trzeci, ale nie dałem rady. Za głupi.
Myślałem, że będzie wygodniej i nudniej. Czas całkiem szybko zleciał, tylko wszystko mnie potem bolało. Ale przeżyłem.
Wrażenie po wylądowaniu - obsługa lotniska w San Francisco to straszne buce, o których nie chce się nawet opowiadać. Koniec końców po kolejnych 3 kontrolach dokumentów poszedłem do Bart Train (to takie metro) i dalej przesiadłem się na Coltrane (takie podmiejskie) do Santa Clara.

Dolina krzemowa z okna pociągu wygląda trochę jak przedmieścia Łodzi. Trochę drzew, trochę gruzu, jakieś fabryki. Nic ciekawego. Tylko nazwy stacji jakby znajome: Mountain View (Google), Palo Alto (Facebook) no i Santa Clara (Adobe). Tak się zastanawiałem co sprawiło, że akurat tutaj powstały te firmy. Wszystkie z tych miejscowości wyglądają jak takie typowe amerykańskie wioski z filmów. Rzędy identycznych domów, motel, burger, kebab, tajskie żarcie, market meksymański i dalej rzędy domów. I żywej duszy na ulicy.. Chyba przez uniwersytety, ale znów, dlaczego tutaj jest jeden z najlepszych uniwersytetów w USA (Stanford)?

Nie wiem, może dowiem się niedługo.

Przejechawszy dolinę krzemową dotrałem do mojego lokum. Mieszkam w mikroskopijnym pokoju w domu Kolumbijczyka. Sympatyczny człowiek. Ma małą córeczkę i papugę. Podobno mieszka tu też jakiś Fin, ale nie widziałem go jeszcze. Wcześnie rano wychodzi do pracy.

Żeby było tradycyjnie po amerkanńsku wczoraj zrobiłem zakupy w meksykańskim markecie i zjadłem w wegetariańśkiej, indyjskiej knajpie (nota bene pyszne Kofty z chlebem Naan). Chyba, jeszcze pana Hindusa odwiedzę.

Tymczasem zbieram się. Dziś chcę zobaczyć te firmy, skoro jestem już tak blisko. San Francisco zostawię na weekend.

niedziela, 29 maja 2016

Śniadanie po bieganiu w 12 krokach

Prosty przepis na pyszne śniadanie po porannym bieganiu (lub rowerze):
  1. Wracamy z biegania
  2. Budzimy Martę
  3. Smażymy na odrobinie oleju duże jabłko pokrojone w platerki (0.5cm)
  4. Dodajemy jakiś alkohol (z braku innego dałem nalewkę wiśniową, ale pewnie lepsze byłoby z rumem)
  5. Włączamy piec na 180 stopni
  6. Alkohol odparowuje, dodajemy do jabłek:
    • Syrop klonowy
    • Żurawinę suszoną
    • Rodzynki
    • Pokrojone Migdały
    • Płatki owsiane
    • Sporo cynamonu
    • Sok z cytryny i/lub cukier trzcinowy do smaku
  7. Dusimy. Jeśli będzie sucho to dodajemy trochę wody.
  8. Do polania robimy śmietanę z cukrem waniliowym (z braku zrobiliśmy to z jogurtu)
  9. Do naczynia do zapiekania władamy jakiś stary ryż, który został z innego obiadu.
  10. Na ryż nakładamy jabłka i wstawiamy wszystko do pieca.
  11. Idziemy się umyć, bo jeszcze trochę śmierdzimy po bieganiu.
  12. 10-15 min później wychodzimy z łazienki, wyjmujemy ryż z pieca i jemy.
Powinno to wyglądać mniej więcej tak:

sobota, 28 maja 2016

Palafrugell

Palafrugell to taka miejscowość na Costa Brava, której nazwy przeciętny Polak nie potrafi przeczytać za pierwszym razem poprawnie. Spróbujcie:
.
.
.
.
.
.
Palafrużej.

Do Palafrugell trafiliśmy trochę przypadkiem. Chcieliśmy jechać do Girony na Temps de Flors (święto kwiatów), ale nie było możliwości zostać tam na noc. To abrdzo gorący okres w Gironie i wszystkie hostele i hotele są wyprzedane na kilka tygodni wcześniej. Usiedliśmy więc ze stroną Rome2Rio, i zaczęliśmy patrzeć dokąd łatwo się dostać. Kilka pomysłów upadło, aż w końcu trafiliśmy na Palafrugell. Autobus jedzie krótko, nocleg jest tani, a jeszcze do tego blisko do plaży. Na miejsce dotarliśmy w sobotę po południu, od właścicielki mieszkania dostaliśmy instrukcje jak wejść do domu, gdyż akurat tego dnia pracowała do późna. Niesłychane, jak ludzie sobie czasami ufają. Carmen zostawiła klucze do domku przy drzwiach, "schowane" na fotokomórce od światła i napisała mi wiadomość, który pokój jest nasz i gdzie jest łazienka. W domu faktycznie nie było Carmen, były za to dwa piękne koty. Oba barzo entuzjastycznie się z nami witały. Poniżej prezentuję Wam Pikachu:


Wieczorem poszliśmy zwiedzić miasteczko, które okazało się bardzo przytulne. Kilka barów, mały ryneczek.
Nieoczekiwanie na rynek wyszła grupa cheerleaderek, puścili muzykę, a one zatańczyły swój układ. Po dziesięciu minutach rozeszły się. Zaczęliśmy się zastanawiać o co chodzi. Okazało się, że miasteczko przygotowuje się na wielką imprezę wyglądającą jak karnawał (Carroussel Costa Brava). Całe trzy dni odbywały się imprezy parady i koncerty. Te panie cheerleaderki właśnie trenowały na paradę. Dowiedzieliśmy się jeszcze, że tego dnia wieczorem z tego samego powodu jest pokaz sztucznych ogni. Dowiedziawszy się gdzie i o której poszliśmy go zobaczyć:


było fajnie, ale zimno;)

Następnego dnia postanowiliśmy zobaczyć kawałek Costa Brava. Poszliśmy pieszo do miejscowości Tamariu, tam chwilę próbowaliśmy leżeć na plaży, ale bezskutecznie. Akurat słońce nam nie sprzyjało i chowało się za chmury. W związku z tym wypiliśmy szybką kawę i ruszyliśmy pieszo w stronę Llafranc drogą, która nazywa się Cami de Ronda. Cami de Ronda biegnie przez kilkadziesiąt kilometrów Costa Brava wzdłóź wybrzeża i nasz plan jest taki, żeby kiedyś przejść ją całą. Potrzebujemy tylko namiot:)

Po drodze widoki były raczej piękne i nie byliśmy niezadowoleni. Operując obszernym skrótem (cytując klasyka) było super. Tylko Martę trochę denerwowały buty, bo udała się tam w jej Minorkinach, ale nie zepsuło nam to humorów:)

W Llafranc zjedliśmy pyszne jedzenie morza (moje luźne tłumaczenie "sea food") i pojechaliśmy do Palafrugell zobaczyć paradę. O jedzeniu owoców morza więcej mogłaby powiedzieć Wam Marta, bo miała tego dnia trochę przygód z tym związanych. Ale koniec końców z przygody z sepiami wyszliśmy oboje bez szwanku.

Parada w Palafrugell jest ciekawa. Trwa okolo 3 godzin i platformy z tancerzami jadą przez całe miasto. Ludzie siedzą przy ulicy na krzesełkach, stoją, piją, rzucają konfetti. W sumie przejechało pewnie około pięćdziesięciu platform z ludźmi z różnych miejscowiści, w różnym wieku, i w różnym stylu. W jednym zespole postrafiły być dzieci 3-4 letnie i starsze panie po 70tce. Wszyscy równo tańczyli i śpiewali. Bardzo ciekawe doświadczenie. Poniżej dwa przykłady:



Następnego dnia już tylko wracaliśmy do Barcelony jeszcze z przystankiem na lody i obiad w Stant Feliu de Guixols. Teraz planujemy następne wycieczki, ale o tym w następnych postach.

Placki z ciecierzycy

Po pierwszej nieudanej próbie zrobienia wege-burgerów podeszliśmy do tematu po swojemu, nie czytając przepisów. I wyszło lepiej:
  • Słoik cieciorki gotowanej (chyba, że mamy cierpliwość gotować samemu)
  • Drobno pokrojona cebulka uprzednio usmażona
  • Białko jajka (akurat nam zostały białka, pewnie z żółtiem wyszłoby też spoko)
  • Zielona pietrucha
  • Mąka pszenna (tyle, żeby konsystencja była odpowiednia do lepienia kulek)
  • Sól, pieprz, garam masala
Wszystko blendujemy (chociaż chyba teraz wolałbym zostawić trochę kawałków cieciorki, żeby była lepsza konsystencja), formujemy kuleczki, obtaczamy w bułce tartej i smażymy. Na patelkni kuleczki rozgniatamy formująć ładne placki.

Do tego zrobiliśmy sos pieczarkowy. Smażymy i dusimy:
  • Cebulę
  • Pieczarki starte na tarce
  • Pietruchę zieloną
Dodajemy śmietany, soli i pieprz do smaku.
Z ziemniakami wygląda tak: