Etykiety

sobota, 22 listopada 2014

Portret #1 Marjorie

Po krótkich namowach znajomej postanowiłem wzbogacić bloga o zdjęcia ludzi, których spotykam podczas moich wyjazdów. Każdy z fotografowanych jest oczywiście ostrzeżony, że będzie publicznie udostępniony, więc prawa nie łamię;)
Tak więc na początek przedstawiam wam Morjorie:
 

Szwajcarka, studiuje kostiumografię. W ramach praktyk robi stroje dla małego teatru w Barcelonie. Nie rozstaje się ze swoimi bransoletkami i pierścionkami. Każdy ma własną historię i znaczenie. Poznałem historie wszystkich.
Zafascynowana Ameryką Południową, na wiosnę przyszłego roku ma bilet w jedną stronę do Cuzco w Peru.


Auto Negocjacja

Tak mnie naszło, po kilku rozmowach z kilkoma osobami o nauce języków obcych, żeby w końcu zwerbalizować co o tym wszystkim myślę.
Otóż trochę załamałem się po tych rozmowach, bo dowiedziałem się, że w kwestii znajomości języków obcych, dużo ludzi uważa, że jedyne, lub najważniejsze profity jakie ona daje to:
  • Znalezienie lepszej pracy
  • Większe zarobki
  • Lepsze CV
  • Możliwość pracy za granicą
I tak dalej. I tak sobie pomyślałem, czy ci ludzie na prawdę nie myślą o prawdziwych możliwościach jakie z tego płyną..? Czy może po prostu nie mają jakichś większych oczekiwań, tylko dużo zarobić i dostać lepsze stanowisko w kolejnej korporacji.
Pomijając fakt, że lubię spędzać czas samemu (o tym może w innym poście) to bardzo duża część mojej radości w życiu płynie z rozmów z ludźmi. A jak tu rozmawiać znając tylko polski? Nawet z angielskim może się czasem nie udać.
Do wszystkich, którzy się zastanawiają ile więcej im będzie wpływać na konto po zrobieniu certyfikatu z kolejnego języka, przedstawiam moje argumenty, dlaczego warto uczyć się języków obcych:
  • Zwiedzanie Medilanu z koleżanką z Niemiec
  • Oprowadzanie po Barcelonie znajomych z Rumunii
  • Kawa w Helsinkach z zaprzyjaźnionymi Brazylijczykami
  • Pizza w towarzystwie Peruwianki, Włocha i Niemki
  • Kebab w Barcelonie ze znajomym Portugalczykiem i Szwajcarką
  • Nocne rozmowy z Australiczykiem i Estonką
  • Wino ze współlokatorką Hiszpanką i jej Hiszpanem
  • Cokolwiek innego czego nie zrobiłbym, gdybym nie znał angielskiego i hiszpańskiego.
A skąd tytuł? Przyszedł mi do głowy podczas wymienionego powyżej włoskiego obiadu. Otóż wszyscy z nas znali angielski i hiszpański, ale każdy z tych języków w ograniczonym zakresie, bo dla nikogo oprócz Peruwianki żaden z nich nie jest natywnym. W każdym momencie obiadu, w zależności od tematu i osoby do której mówiłem używałem tego języka, w którym najłatwiej było mi wyrazić myśl. Analogia do techniki Auto Negocjacji, stosowanej w sieciach komputerowych;)
I wierzcie lub nie, ale rozmowy nie były o pogodzie, tylko o równouprawnieniu, separacji kościoła od państwa, prawach kobiet w różnych krajach, nawet, jak to śpiewał Kaczmarski, "zahaczyliśmy [...] o metafizykę".
A obiad wyglądał tak:



wtorek, 18 listopada 2014

Powodzie i Zamieszki

Ostatni weekend spędziłem ze znajomą z pracy w Mediolanie.
Pomysł wyjazdu powstał dość spontanicznie jakiś miesiąc temu, kiedy stwierdziliśmy, że jak już będę w Barcelonie to trzeba gdzieś razem pojechać. Ibiza odpadła, bo stwierdziliśmy, że w listopadzie tam nudno. Drugi tani lot był do Mediolanu. I tak trafiliśmy do Włoch.
Weekend nie obył się oczywiście bez przygód. Po kolei w europejskiej stolicy mody przeżyliśmy:
  • Przechodzenie do Narnii - winda w zarezerwowanym hostelu była tak mała, że widziałem w życiu większe szafy. Dwie osoby z plecakami wchodziły z dużym problemem. Do tego winda była tak skonstruowana, że po wejściu trzeba było za sobą zamknąć drzwi (zatem obrócić się, lub wejść tyłem), a przyciski do wybrania piętra były ustawione tak, że trzeba ćwiczyć jogę, żeby nie mieć z nimi problemu. Na koniec po otworzeniu drzwi za nimi znajdowały się... kraty. I trzeba było wymyślić, że po drugiej stronie windy też są drzwi i tam już był ten lepszy świat, czyli nasz pokręcony hostel.

  • Najdziwniejszy widok z okna - w tymże pokręconym hostelu rano postanowiłem przewietrzyć pokój. Otworzyłem okno, podciągnąłem rolety i zobaczyłem.. siebie. Ktoś kto konstruował hostel pomyślał, że będzie wygodnie jak za oknem zamontuje lustro. Nie wymyśliliśmy jeszcze jakie może być tego zastosowanie, jakieś pomysły? Lustro zakrywało całą szerokość okna i pół wysokości. Niestety nie udało mi się zobaczyć nic więcej oprócz odbicia pokoju.
  • Powódź - od piątku wieczorem do soboty wieczorem, 24 godziny padało non stop. I to nie była mżawka, ani "ciepły letni deszcz". Regularna ulewa, bez chwili wytchnienia. Panta Rhei, i w Mediolanie też Panta Rhei. Po centrum przemieszczały się tylko setki parasoli. My postanowiliśmy po prostu przesiedzieć dzień w pomieszczeniach zamkniętych. I nawet nie było nam z tym źle.
  • Niewpuszczenie do kościoła - chociaż podobno kościół jest otwarty dla wszystkich. Z wyjątkiem kobiet w spódniczkach, ludzi z krótkim rękawem, krótkich spodenkach i paru innych przypadków. Poza tym to już wszystkich. No i tak moja koleżanka, Romy, kwalifikowała się do pierwszej grupy. Katedra w Mediolanie była dla nas zamknięta. A najciekawsze jest to, że dla zarobienia pieniędzy na jednej z fasad wisi gigantyczna reklama pewnej marki odzieżowej, reklamuje ją Pani w spódniczce mini. Taka hipokryzja lekka. Pozdrawiam.
  • Wielkie obżarstwo - piękny włoski zwyczaj, czyli Aperitivo. Kupujesz jeden dowolny drink. Wszystkie drinki kosztują 10 Euro i jesz z baru co Ci się żywnie podoba. Oj dużo dobrego tam spróbowaliśmy. I jeszcze do tego w dobrym towarzystwie, bo dołączyła do nas moja znajoma Cezara.
  • Poszukiwania autobusów i walka o taxi - w Mediolanie w nocy transport działa dość kulawo. Niby jest, ale nie do końca, jakieś nocne autobusy istnieją, ale są jak Yeti. Niby wszyscy o nich mówią, ale nikt nigdy nie widział. Po 40 minutach szukania autobusu M3 postanowiliśmy wziąć taksówkę. Ale w Milano to też nie takie proste. Na postoju taksówek stoją ludzie czekający na taxi. Grupa około 20-30 nie do końca trzeźwych ludzi walczy o każdy przejeżdżający samochód z kogutem na dachu. Niezbyt wiem czy się targowali, czy jakoś inaczej przekonywali kierowcę, żeby wziął akurat ich, Ale zajęło nam ok 20 minut i 10 taksówek aż wreszcie udało nam się do jednej wsiąść. W międzyczasie dostaliśmy reprymendę, że powinna być kolejka, a nie ma, a na koniec jeszcze ktoś bardzo chciał się do naszej taksówki dosiąść i dostał jeszcze większą reprymendę od pana taksówkarza, że tak się nie robi. W zasadzie to ciesze się, że nie doszło do rękoczynów, bo chyba było blisko sądząc z postawy pana kierowcy.
  • Walki kibiców z policją - ok, nie widzieliśmy tego na żywo, ale w tym samym czasie był w Mediolanie jakiś super-mecz Włochy - Chorwacja. Podobno w sobotę wieczorem bili się z policję, kilka osób aresztowano. W niedzielę w mieście było więcej Chorwatów niż Włochów. I nie byli jakoś specjalnie mili. Nie mam zupełnie nic do Chorwatów, ale Ci nie mieli jakoś specjalnie inteligentnych wyrazów twarzy.
  • Pizzę czterech kultur - W niedzielę na koniec lepszego (bo bezdeszczowego) dnia udaliśmy się na Navigli, czyli dzielnicy barów, żeby zjeść "prawdziwą neapolitańską pizzę". Bardzo miłym zbiegiem okoliczności zjedliśmy ją w towarzystwie Peruwianki i Włocha. Więc była nas czwórka, każdy z innego kraju i włoska pizza. Bardzo dobry obiad.
I to by było w sumie tyle. O samym Mediolanie można poczytać w przewodnikach, więc nie będę się więcej rozpisywał. Kto chce pojedzie i zobaczy sam:)

niedziela, 9 listopada 2014

Cząsteczki

Dziś będzie filozoficznie. Trochę.
Chociaż postaram się nie patetyzować za bardzo.
Już od dawna nachodzi mnie myśl, szczególnie jak gdzieś podróżuję, że czasem źle patrzymy na otaczający nas świat skupiając się na jednostkach zamiast na ogóle. Niedawno, ktoś mi znajomy, bez podawania imion, wymyślił, że problem tworzących się korków w miastach można podciągnąć pod fizykę płynów, bo samochody na ulicy będą zachowywać się jak cząsteczki wody. Jeśli jedna z ulic się zamknie, to drugą popłynie ich więcej i później ten zwiększony nurt będzie się przesuwał jak fala.

 
Jak się później okazało, nie był pierwszym, który to wymyślił.
Wracając do początku, czasami, kiedy na przykład lecę samolotem albo płynę statkiem i widzę inne statki na morzu i samoloty na niebie zdaję sobie sprawę, że tam w nich siedzą inni ludzie, tacy sami jak my i zmierzają sobie w jakimś innym kierunku. I tylko ich samych obchodzi dokąd i skąd


Dla mnie to jest samolot, który leci albo statek, który płynie. Wtedy myślę, że jestem częścią jakiegoś większego systemu, który non stop, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, opływa całą kulę ziemską. Jestem jak taka cząsteczka, która jakby spojrzeć w szerszej perspektywie, nic w tym systemie nie zmienia.
I to samo dzieje się w miastach. Ludzie, samochody, rowery, metro, wszystko się cały czas przemieszcza i płynie w różnych kierunkach.


Z taką myślą wyszedłem wczoraj z aparatem na Barcelonetę i robiłem zdjęcia tym "cząsteczkom". Wyszło co wyszło. Kilka zdjęć załączam tutaj, więcej można zobaczyć tu.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Rekonesans

Mam koleżankę, którą kiedyś często pytałem co tam słychać we Wrocławiu. Zawsze na moje głupio postawione pytanie odpowiadała "Jeszcze stoi".
Barcelona też jeszcze stoi.
Dziś korzystając z wolnego dnia zrobiłem mały rekonesans. Po dobrze przespanej nocy na niesamowicie wygodnym łóżku i niewielkim śniadaniu postanowiłem przejść się trochę w poszukiwaniu miejsca do posiedzenia z laptopem skończenia kilku małych projektów, które nade mną wiszą. Spacer się trochę przedłużył. Na tyle, że nie chce mi się nawet już wieczorem biegać. Ale po kolei.
Wyniki rekonesansu są następujące:
  • Uniwersytet na placa Universidad stoi.
  • El Raval stoi.
  • Macba stoi.
  • CCCB stoi (i to miejsce właśnie mogę polecić wszystkim pracującym online. Duża sala z internetem, stołami i poduszkami do siedzenia, co kto woli. Cisza, spokój i wszędzie blisko).
  • Bar L'Angolino i cała ulica Blai stoi.
  • Barceloneta stoi.
Wszystko ogólnie stoi jak stało. Tylko ulica Parallel jakby bardziej rozkopana, ludzi jakby więcej, wszędzie w centrum pieką kasztany i bataty, jakby trochę więcej imigrantów z podróbkami toreb rozłożonych na prześcieradłach, a ja inne buty ścieram na zaprojektowanych przez Gaudiego kostkach.
Jak na tę porę roku jest wyjątkowo ciepło. Jeszcze się ludzie w morzu kąpią nawet.
Po całym dniu pracy, spacerowania i obijania się trafiłem do kawiarni, która może nie ma specjalnie klimatu, ale przynajmniej jest przy plaży i leci w niej Kings of Convenience:


Ludzie obok grają w siatkówkę plażową, setki turystów przelewają się po promenadzie nad moją głową, w klubie obok jakiś południowoamerykański zespół zachęca swoją muzyką ludzi, żeby mimo niedzieli przyszli dziś na imprezę. W końcu dla turystów dni tygodnie nie istnieją. A ja mobilizuję się do jutrzejszej pracy.

Szukałem w głowie zakończenia tego postu, ale nic nie wymyśliłem, więc, po prostu, zacytuję klasyka:
Hej ho.

sobota, 1 listopada 2014

1.11

Dowiedziałem się wczoraj, że wiele osób nie zdecydowałoby się 1. listopada odbyć operacji zaćmy. Bo są rzeczy ważne i ważniejsze.
Ja jeszcze nie mam zaćmy, więc trudno mi się w tej sytuacji postawić, za to mogłem na ten dzień kupić trochę tańszy lot. Być może, nawet, ceny tych lotów miały takie samo źródło jak niechęć do operowania zaćmy?
Nie wiem, w każdym razie lecę.

sobota, 2 sierpnia 2014

Wielki Dom w Sintrze

Na drugi weekend w Lizbonie mieliśmy kilka pomysłów, ale w końcu padło na dwa dni w Sintrze. Okazało się, że chłopak Sofii (tej z festiwalu) ma rodzinny dom w Sintrze, niedaleko plaży. I to dom nie byle jaki. Zacznę od tego, że rodzina Diogo (czyli rzeczonego chłopaka) jest duża. Nawet bardzo duża. Mama Diogo miała 9 sióstr i każda z nich miała dzieci. Jego tata też miał jakieś rodzeństwo i oni też mają dzieci. W sumie jest ich teraz 16 (słownie szesnaście) braci i sióstr ciotecznych oraz bardzo dużo cioci, wujków, stryjków, stryjenek i innych swaków, szurzych, zełw i paszenogów. I wszyscy (lub prawie wszyscy) ci ludzie mają dostęp do ich rodzinnego domu w Sintrze, który jak zrozumiałem został w spadku po którymś dziadku. Sądząc po rozmiarach, to chyba był ten dziadek co miał dziesięć córek. Tam właśnie zostałem zaproszony.
W sobotę około 13:00 spotkaliśmy się z Sofią i Margaridą i pojechaliśmy czerwonym Seicento wypakowanym po brzegi bagażami (bo on ma dość nisko te brzegi) do miejsca przeznaczenia. Po drodze jeszcze zaliczyliśmy jakieś małe zakupy i krętymi uliczkami dotarliśmy na miejsce.
Dom jest niesamowity. Co prawda dość stary i wymagający pewnie jakiegoś remontu, trochę sprzątania, trochę po prostu zadbania, ale to wszystko przez to, że tam na co dzień nikt nie mieszka. Na parterze jest kuchnia z wyjściem do ogrodu, w ogrodzie z jednej strony domu stoi garaż i rośnie kilka małych drzewek.  Tu jeden z kuzynów (Luis) przez te dwa dni próbował trochę ogarnąć trawę i pieńki drzew, które skądś się tam wzięły. Przy kuchni jest spiżarka, w której stoi szafka pełna różnych win, kupionych i własnych, było tam pewnie z pięćdziesiąt butelek, niektóre nowsze inne starsze. Nawet jedną otworzyliśmy:)
Po drugiej stronie domu jest wielki salon przedzielony na dwie części, jedna jadalna ze starym drewnianym stołem, drewnianymi krzesłami i kredensem, druga z drewnianą ławą kanapami dookoła i wielkim kominkiem. Z obu części wychodzą czteroskrzydłowe drzwi na drugą stroną ogrodu. Tutaj z kolei rosną sosny i to nie jakieś tam sosny, tylko wielkie stare sosny, na których rosną orzeszki pinii. Nawet te orzeszki mieliśmy okazję jeść. Na parterze jeszcze są dwie łazienki i trzy sypialnie.
Piętro jest mniejsze, bo znajduje się tylko nad korytarzem i salonem. Tam mieszkałem w jednej sypialni ja, w drugiej Margarida, w trzeciej Sofia. Ponadto mieliśmy łazienkę i jeszcze jeden pokój, w którym chwilowo jest składzik, ale jest tak duży, że spokojnie można by zrobić tam kolejną sypialnię.
Było nas 8 osób i każdy miał swoje łóżko. Prawie jak w Hotelu;)
Zaraz po przyjeździe trochę się ogarnęliśmy i pojechaliśmy na plażę. Na plaży jak to na plaży. Co kto lubi, ja zaczynam trochę lubić plażę, ale w ograniczonych ilościach:P No i jednak co ocean to ocean. Takie fale jak w Portugalii są podobno w niewielu miejscach na świecie.
Wieczorem kupiliśmy kilka brakujących produktów, dołączyli do nas jeszcze dwaj znajomi i ugotowaliśmy obiad. Oczywiście po studencku, makaron z sosem przypominającym boloński. 1kg makaronu, 1kg mięsa, dużo pulpy pomidorowej i dużo innych rzeczy. I nawet wyszło dobre. Potem graliśmy w jakieś głupie gry, a ja próbowałem ćwiczyć mój portugalski. Dużo radości.
Drugiego dnia obudziłem się pierwszy i lekko się przestraszyłem, że wszyscy już poszli na plażę beze mnie. Oczywiście niesłusznie. Usiadłem na tarasie po stronie "sosnowej", wziąłem paczkę ciastek Digestive, masło orzechowe i dzbanek zimnej wody i rozpocząłem dzień takim pożywnym śniadaniem. Coś pysznego.
Wszyscy się zaczęli budzić chyba godzinę po mnie, więc miałem całkiem miły relaks od rana. Jak już ludzie się ogarnęli to pojechaliśmy znów na plażę. Tym razem inną, większą. Tutaj to dopiero były fale! Niedaleko brzegu całkowicie mnie zakrywały. Ci bardziej odważniejsi wchodzili dalej, a tam podrzucało ich na jakieś 4 metry do góry. Coś niesamowitego. Ile mieliśmy śmiechu z tym, to mała głowa. Mnie przewróciło tylko kilka razy, ale dziewczyny, które próbowały się z żywiołem zmagać lądowały na ziemi właściwie ciągle. I wreszcie tam zrozumiałem dlaczego buduje się elektrownie falowe! Jeżeli taka fala jet w stanie przewrócić mnie, mimo, że się bardzo opieram, to tym bardziej może wyprodukować trochę prądu;)
Fala z bliska wygląda tak:

 

Po całym dniu na plaży, łażeniu, spacerowaniu, opalaniu, jedzeniu i kawie poszliśmy do Wielkiego Domu na kolację. Kolacja podobna jak dzień wcześniej, tylko zamiast mięsa mielonego były do wyboru tuńczyk lub parówki. Bardzo studencko;) Ale też studenckie towarzystwo, więc wszystko się zgadza.
Do Lizbony wróciliśmy przed północą, żeby następnego dnia dostać się rano do pracy. To był bardzo intensywny i pozytywny weekend. I mam od tego czasu permanentne zaproszenie do Wielkiego Domu w Sintrze;)

piątek, 1 sierpnia 2014

Hostel

W hostelu, w którym mieszkałem dość często zmieniali się goście. Byłem jedyną osobą, która była tam na dłużej. Poznałem ludzi z różnych zakątków świata. Z większością nie udało mi się szczególnie pogadać, bo niestety osoba pracująca i osoba zwiedzająca mają trochę inne godziny funkcjonowania. Kiedy ja wychodziłem z domu, oni jeszcze smacznie spali, kiedy ja wracałem, oni w najlepsze spacerowali po Alfamie i innych Belem. Udało mi się jednak nawiązać bardzo miły kontakt z dwoma "instancjami" gości. Pierwsza to dwie siostry z Nantes we Francji. Jedna z nich niestety w ogóle nie mówiła po angielsku, druga, kompensowała to tym, że była nauczycielką angielskiego. Ana i jej siostra (imienia nie zapamiętałem, bo nawet nie udało nam się zamienić zdania) miały cały wyjazd zaplanowany od początku do końca, łącznie z godzinami wszystkich pociągów, autobusów, wejść do wszystkich muzeów, które chciały zobaczyć itp. Nie było miejsca na spontaniczność. Tłumaczyły to tym, że teraz to one chcą odpocząć, a nie myśleć co zobaczyć i gdzie iść. Miały wszystko rozpisane, przygotowane i zapięte na ostatni guzik. Dzięki temu były zawsze w domu o tej samej porze i udawało nam się razem jeść kolacje. Z Aną przedyskutowaliśmy radykalizujący front Marine Le Pen we Francji, ja opowiedziałem jej o naszych "ulubionych" politykach. Skrytykowaliśmy metodykę nauczania języków w szkołach i poruszyliśmy dużo innych tematów. Po trzech dniach pojechały na północ, a ja na pożegnanie dałem im moje dwa kapelusze, które zdobyłem na festiwalu. Pewnie gdybym ich nie oddał, to zostałyby po mnie w hostelu, a tak przynajmniej się nie zmarnowały.
Drugą parą, z którą udało mi się pogadać były dwie dziewczyny z Brazylii, Larissa i Bruna. Dostaliśmy tego dnia talię kart od Kanadyjczyka, który był przelotem w hostelu. Nauczył nas grać w genialną grę pod tytułem Beaver (czyli Borsuk) i sobie poszedł. A my zostaliśmy w trójkę z winem i jego kartami. Przez kilka kolejnych godzin graliśmy w "borsuka". Polecam, i będę tę grę promował w Polsce. Wymaga trochę myślenia i dobrej pamięci. Poza tym jest po prostu genialna. Obie Brazylijki skończyły szkołę filmową w Sao Paulo (o ile dobrze pamiętam) i pracują w branży filmowej. Dowiedziałem się jednej ciekawej rzeczy, która mnie się z kolei trochę w głowie nie mieści, a mianowicie, w Brazylii nie ma prywatnych wytwórni filmowych. Wszystkie filmy finansowane są przez rząd. Nikt nie próbuje nawet produkować filmów z prywatnych pieniędzy, bo biznes jest tak niedochodowy, że nie ma to żadnego sensu ani szansy na zwrot z inwestycji. Dzięki takiemu układowi panuje swojego rodzaju cenzura, bo rząd musi zatwierdzić i jakaś specjalna komisja ustala, czy film jest dobry, czy opłaca się go w ogóle finansować itp. Ale przecież motywowanie odrzucenia filmu mogą być oficjalnie jakieś, a nieoficjalnie zupełnie inne. Więc w innych krajach też jest dziwnie, tylko inaczej.

Oprócz dwóch opisanych przypadków poznałem kilkanaście innych osób (jak na przykład rzeczonego Kanadyjczyka), ale szczerze mówiąc nie pamiętam nawet ich imion. Fajne jest takie mieszkanie w hostelu. Może można by nawet jakiś prowadzić? To ciekawa perspektywa. Tylko w naszym mieście to chyba mało dochodowy biznes..

czwartek, 31 lipca 2014

SBSR część 3.

Trzeci dzień festiwalu był najspokojniejszy. Po wstaniu wybrałem się na Alfamę, starą dzielnicę Lizbony położoną pod zamkiem. Tam trafiłem na targ staroci, na którym spędziłem trochę czasu, wypiłem niedaleko kawę i zjadłem ciasto. Cholernie słodkie. Ale z gorzką kawą nawet zjadliwe;)
Na koncerty pojechaliśmy już tylko we dwójkę z Margaridą jej samochodem. Na miejscu oczywiście Margarida spotkała jakichś znajomych, więc koniec końców byliśmy we czwórkę. Sympatyczni Portugalczycy Andrea i Orlando. A oto jakie koncerty udało nam się tego dnia zaliczyć:
- Albert Hammond Jr - chyba było słabe, bo szczerze to nic nie pamiętam..
- NBC - Portualski hip hop "organiczny". Nie wiem czy to jest popularne określenie, ale chodzi o taki hip hop, gdzie nie ma bitów, tylko instrumenty. Ciekawe. Wokalista w trakcie koncertu rozsypywał kulki styropianu wmawiając nam, że to śnieg. Ale polaka nie przechytrzy, ja wiem jak śnieg wygląda;)
- Oh Land - ciekawy koncert, ale jakoś dość krótki, Pani w białej sukience, druga Pani tańczyła. Ogólnie sympatycznie.
- Kasabian - Nie mój klimat, ale panowie zrobili duży show. Myślę, że warto zobaczyć, żeby móc powiedzieć, że byłem.
- C2C - To był koncert, na który wyjątkowo chciałem iść, a zaczynał się dopiero o 2 w nocy, więc mieliśmy obawy, że do tej pory nie dotrwamy. Dotrwaliśmy. C2C to czterech DJów, którzy grają na czterech konsolach. Do konsoli mają podłączone wyświetlacze z wizualizacjami, które oczywiście współgrają z muzyką, którą tworzą. Sporo się bawili tą muzyką, zamieniali się konsolami w trakcie, jeździli nimi po scenie i ogólnie robili dużo pozytywnego hałasu. Przykład C2C można posłuchać tutaj:



Niestety godzina nastała taka, że już nam było ciężko nie usypiać, a przecież jeszcze powrót do Lizbony przed nami i Margarida musiała jakoś prowadzić. W związku z tym uciekliśmy w połowie koncertu i pojechaliśmy do domów. I tak znów położyłem się około 4 nad ranem. Ale warto było dla tego wszystkiego.
Pół niedzieli odsypiałem całe to zmęczenie i emocje, a po południu na spokojnie już spotkałem się z Sofią (dziewczyną, która była z Nami na drugim dniu koncertów) i jej facetem żeby pojechać na koncert Jazzowy w parku. Okazało się, że mają niepotrzebny rower, więc pojechaliśmy w trójkę rowerami, a na koniec powiedzieli, że w zasadzie mogę ten rower pożyczyć na następny tydzień, bo i tak nim nikt nie jeździ. I tak zdobyłem rower i o ile szczęśliwszy przyjeżdżałem do pracy! Oszczędziłem czas, pieniądze i nerwy. Bardzo sympatyczni ludzie z tych Portugalczyków.

Tak mi minął "długi weekend". Po nim musiałem się przestawić na tryb pracy. Ale udało się i kolejny tydzień spędziłem w LX Factory - jednym z najfajniejszych miejsc w jakim do tej pory pracowałem.

SBSR część 2.


Wrócę wreszcie do tematu festiwalu. Drugiego dnia obudziłem się późno, bo musiałem odespać noc pełną wrażeń. Na wyjazd do Meco (miasteczko, przy którym był festiwal) umówiony byłem z Margaridą i jej koleżankami dopiero o 18:00, więc postanowiłem trochę pozwiedzać. Po śniadaniu wsiadłem w metro i pojechałem na stację Baixa-Chiado, która jest w samym centrum starego miasta. Oczywiście nie znam Lizbony na tyle, żeby swobodnie się po niej poruszać bez mapy, więc kilka razy się zgubiłem, kilka razy zostałem zaskoczony, że wyszedłem w tym miejscu, w którym wyszedłem. Lubię się tak gubić, bo tworzę sobie wtedy w mózgu połączenia między różnymi punktami w mieście. I lepiej je rozumiem.
W końcu trafiłem na Praca de Comercio, czyli główny plac w mieście i stamtąd poszedłem wzdłuż rzeki w poszukiwaniu kawiarni. Udało mi się wypić pyszną kawę, zjeść pastel de nata i poznać pana Wiktora, Polaka który przyjechał do Lizbony na ślub Polsko-Brazylijskiej pary. Trochę mu poleciłem co może zwiedzać i udałem się do domu na coś na kształt obiadu.
O 18:00 miałem stawić się na placu Marques Pombal i tam samochodem miała nas odebrać Luiza. Luizy oczywiście jeszcze nie znałem, ani w ogóle żadnej z osób, które miały z nami jechać. Mimo, że to Portugalia, wszyscy pojawili się na czas. Jechaliśmy tym razem w pięć osób, oprócz mnie i Margaridy były jej trzy koleżanki: Luiza, Filipa i Sofia. Wszystkie oczywiście jechały na festiwal tylko po to, żeby zobaczyć Eddiego Veddera. Niełatwo się było tym razem dostać na teren festiwalu, bo chyba cała Portugalia miała ten sam plan co koleżanki Margaridy. Staliśmy w kilkukilometrowym korku przez prawie godzinę.
W końcu się udało. Dotarliśmy, pokazałem dziewczynom teren, co, gdzie i jak  i zaczęły się koncerty. Oczywiście "gwoździe" programu miały być na samym końcu, więc właściwie w środku nocy. Po kolei udało nam się zobaczyć następujące koncerty:
- Joe Satriani - wirtuoz gitary elektrycznej. Faktycznie, jakby to powiedział Kazik Staszewski "Kto najlepiej gra na wieśle? Otórz Joe Satriani gra całkiem nieźle" Ale tę muzykę trzeba lubić, jest bardzo mocna i hałaśliwa. W związku z tym w połowie przenieśliśmy się na drugą scenę, na której grali:
- Cults - ciekawy zespół, panowie grają, dziewczynka, wyglądająca na 16 lat w białej sukieneczce śpiewa takim słodkim głosikiem. Przyjemne do posłuchania, ale szału nie było:P
- Woodkid - Ten Pan to zrobił show. Francuzki artysta, reżyser i muzyk. Wcześniej nie słuchałem jego muzyki, i w zasadzie nie wiem czy będę słuchał na codzień, ale koncerty umie dawać. Niesamowicie charyzmatyczny facet, wszyscy byli zasłuchani i mu aplauzowali. Na koniec koncertu cala publiczność zaczęła nucić fragment jego piosenki, więc Woodkid wrócił na scenę i poprosił swoich perkusistów, żeby grali do naszego nucenia. Bardzo to było miłe:)
Woodkid na żywo wygląda tak:


Tylko u nas był bez ork niestety:(

Kolejnym koncertem miała być Cat Power, ale organizatorów zaskoczył deszcz. Oczywiście mała scena nie miała założonego dachu (prawie jak Stadion Narodowy). Więc wszystko się poprzesuwało. Na dużej scenie w tym czasie grał Legendary Tigerman, portugalski bluesowo-rockowy muzyk. Fajny. My postanowiliśmy nie iść na Cat Power, bo udało nam się zająć świetne miejsca pod dużą sceną na Eddiego Veddera. I tak staliśmy. Od godziny 23.30, mieliśmy stać do 1:00 (jeśli dobrze pamiętam godziny). O godzinie 1:00 przyszedł Pan organizator i uświadomił nas, że koncert Cat Power się przesunął z powodu deszczu i dopiero teraz się zaczyna, w związku z tym, żeby nie było Pani Cat Power smutno, że nikt jej nie słucha, przesuną też koncert Eddiego. Oczywiście po całym terenie przetoczył się pomruk niezadowolania, buczenie i gwizdy, bo wszyscy przyjechali tam w jednym celu. W końcu się doczekaliśmy i kilka minut po 2:00 wyszedł "gwóźdź" na scenę. Eddie jaki jest każdy widzi:



Zagrał niesamowity koncert, odniósł się do wojny w strefie Gazy i na Ukrainie, zaśpiewał Imagine Johna Lennona, zaprosił do jednej piosenki Cat Power, do innej Tigermana. A jako dwa największe (moim zdaniem) hity zaśpiewał Last Kiss Pear Jamu, chodząc barierek odgradzających publiczność (nagle się okazało, że jest bardzo dużo miejsca przede mną, tłum się tak przesunął, że zrobiłem ładne 4 kroki do przodu) i Hard Sun z filmu Into The Wild, przy której akompaniował mu magnetofon szpulowy z nagranym podkładem.No i oczywiście cała publiczność.
Eddie grał prawie dwie i pół godziny, dużo opowiadał, i ogólnie porwał ludzi. Do tego ktoś z organizatorów, wiedząc, że Eddie od jakiegoś czasu apeluje o pokój na świecie, przygotował nam kartki napisem "PEACE", które mieliśmy trzymać w górze na bisie. W końcu trzymaliśmy je przy Imagine Johna Lennona, bo jakoś tak pasowało.

Po koncercie musieliśmy się czegoś napić, bo od 23 do 4:30 rano nie mogliśmy się wydostać z tłumu. Po zakupieniu pięciu Ice Tea udaliśmy się z powrotem do Lizbony. Poszedłem spać o 6 rano. I byłem koszmarnie zmęczony. A przecież jeszcze jeden dzień mnie czekał. Nie ustawiłem budzika i poszedłem spać:)


piątek, 25 lipca 2014

Chwila Refleksji

Zmieniając trochę temat chciałem tym razem napisać coś o Polsce. Jestem za granicą od niecałych dwóch miesięcy, ale staram się być na bieżąco w wiadomościach. Chyba niepotrzebnie. To tylko niszczy moje nerwy.
Jestem szczerze mówiąc zatrwożony tym co nas czeka niebawem. Ja już to wielu ludziom mówiłem i wszyscy się śmiali. Nikt mi nie wierzył, że Polskęzbaw wygra i z braku laku założy koalicję z jakimś Jotkaemem albo innym Ziobrem Gowina (ha, "koalicję" założyli przed wyborami, bo ani jeden ani drugi z jego sługów nie dostaliby się przecież inaczej do sejmu). I będziemy mieli wszyscy za swoje.

Będzie jeszcze ciekawiej z in vitro, aborcją, sumieniem, religią w szkołach, subwencjami na Kościół (oczywiście tylko na ten jeden słuszny). Euro nigdy nie będziemy mieć, może nawet z EU wystąpimy? To bardzo dobry pomysł przecież, wreszcie będzie można robić Oscypki! Według Wielkiego Wodza, Polska powinna "stać na czele Krucjaty Antyrosyjskiej", więc niebawem pewnie jeszcze będziemy szli z bagnetami na wschód.
A następnie wywieziemy gdzieś daleko całe to "pedalstwo, masoństwo, czerwonych i liberałów".

Oczywiście poprzedni akapit jest mocno przejaskrawiony, ale wiem jedno: Rozmawiam sobie tutaj w rozjazdach z różnymi ludźmi, z różnych krajów i z różnym wykształceniem. I wielu opowiadam o tym co się dzieje aktualnie w Polsce. O Chazanach i sumieniach i taśmach i egzorcyzmach. Czasem jak się zapędzę to opowiem jeszcze o Smoleńsku. Wszyscy, bez wyjątku, Czesi, Francuzi, Hiszpanie, Portugalczycy, Brazylijczycy łapią się za głowę. U nich też się oczywiście dużo dzieje w polityce, ale mówią, że zupełnie nie podejrzewali, że taki "Europejski" kraj może od środka być taki dziwny.. I mnie się też to w głowie nie mieści:(

To na tyle. A teraz wychodzę z biura i idę coś zjeść w Lizbońskim Offie (czyli LX Factory). Będziemy z Sofią wspominać Barcelonę.

czwartek, 24 lipca 2014

SBSR część 1.

Skrót w tytule oznacza nazwę festiwalu, na który udało mi się wybrać, czyli Super Bock Super Rock. Jakoś nie mogłem się zebrać, żeby o nim napisać. Zastanawiam się, szczerze, dlaczego wcześniej nie chodziłem na festiwale muzyczne. Jest to jedno z najlepszych przeżyć jakie mnie w życiu spotkało. Oczywiście wszystko zależy kto na takim festiwalu gra, bo jakbym pojechał na taki Jarocin to pewnie specjalnie bym się nim nie podniecił. Tutaj były trochę więksi artyści niż u nas na Jarocinie. Ale po kolei.
Festiwal zaczynał się w czwartek więc wziąłem w czwartek pół dnia urlopu, a w piątek dzień cały. Po pracy się trochę ogarnąłem i wybrałem pieszo na przystanek z którego rzekomo miał jechać autobus na festiwal. Stałem, czekałem i jakoś pusto. Po jakiś czasie zaczęli się zbierać ludzie i spytali mnie czy tedy na festiwal. Powiedziałem, że mam taką nadzieję, chociaż na razie niewiele na to wskazuje. Spytałem skąd są. Z Nowej Zelandii i Finlandii. Brzmi dobrze. Spytałem czy się mogę dołączyć. Pozwolili. Tak poznałem Vesę i Michaela. Para z Finlandii szybko się odłączyła i niestety nie pamiętam ich imion. Z Nowozelandczykami spędziłem pierwszy dzień koncertów.
Wyglądaliśmy tak:


Z Michaelem już się umówiłem w Barcelonie, bo powinien być tam, wtedy kiedy ja;)
Cały festiwal zorganizowany jest na jakimś pustkowiu. Wielki teren pokryty głównie piachem i pojedynczymi drzewami tym razem został pokryty namiotami, scenami, budkami i, niestety, całą kupą śmieci (po koncertach). Z Lizbony jedzie się tam około 30 minut samochodem lub autobusem, więc nie do końca mieliśmy ochotę zostawać tam na noc, nawet będąc już w posiadaniu namiotu (!). Muszę powiedzieć, że organizacja super. Przy wejściu zaobrączkowali mnie, dali plan imprezy i wpuścili do środka.
Plan na koncerty dnia pierwszego wyglądał tak:
  • Vintage Trouble - bardzo miłe zaskoczenie, charyzmatyczny Afroamerykanin śpiewał coś na pograniczu rocka i bluesa. Przyjemnie.
  • Metronomy - leciutki electro-pop. Bardzo fajne. Dla chętnych przykład


    Moja znajoma kiedyś powiedziała "everything they do is gold". Nie przesadzałbym z tym słodzeniem, ale słucha się przyjemnie.
  • The Cat Empire - mój ukochany zespół grający coś z pogranicza Jazzu, Reggae i Ska. Musiałem urwać się w połowie z Metronomy, żeby stać pod sceną, ale było warto. Zostały mi domalowane kocie wąsy przez jakąś miłą Portugalkę i wszyscy razem z Felixem Rieblem śpiewaliśmy wszystkie piosenki. Przeżycie niezapomniane:) Przykładów piosenek mógłbym dawać dużo, ale dla zobrazowania, ich koncert wygląda tak:


    Tylko tam jakaś stypa na widowni:P U nas to się działo!
  • Jake Bugg - niektórzy mówią, że to nowy Bob Dylan. Nie galopowałbym tak. Ale przyjemny młody człowiek. Taki lekki brytyjski indie rock. Ten koncert spędziłem sam, bo gdzieś Nowozelandczyków zgubiłem:P
Po Jake'u poszedłem szukać moich nowych znajomych. Przeczesałem cały teren w końcu zrezygnowany stanąłem przed główną sceną i czekałem na Massive Attack. I tu nagle ktoś mnie stuka w ramię. Vesa. Stanąłem metr od niej i jej nie zauważyłem. Poszliśmy więc coś zjeść (a było w czym wybierać!). Zjadłem największego hot doga w życiu i wróciliśmy na kolejne koncerty:
  • Massive Attack - osobiście nie jestem fanem, ale to taki zespół, który jak gra to trzeba iść zobaczyć, bo wstyd by był np przesiedzieć cały koncert nad rzeczonym hot-dogiem. Ludzie im przypisują masę zasług, w dziedzinie muzyki. Jak dla mnie są trochę bez wyrazu. Nie jestem w stanie zapamiętać ani jednego utworu, który wykonali. Ale z koncertu dowiedziałem się o rozpoczęciu akcji lądowej w Gazie. Stało się to tak, że w tle za sobą wyświetlali różne nagłówki z gazet, a następnie statystyki konfliktu w Izraelu. No i między innymi napisali, że "dziś rozpoczęła się akcja lądowa".
  • Disclosure - No to już tak zwana "gruba rura" można powiedzieć. Nie jest to raczej muzyka lekka do posłuchania. Dwaj bracia DJe. Dużo basu, dużo elektroniki. Ale wrażenia niesamowite, ciekawe wizualizacje i ogólnie niezły show. Niestety w połowie jednej piosenki nagle wyłączyły się głośniki, a biedni bracia DJe tego nie zauważyli (widać odsłuch działał dobrze:P). Ktoś z obsługi wbiegł na scenę i ich uświadomił, że grają "sobie a muzom", a nie nam. Po kilku minutach ładnie przeprosili i zaczęli grać spowrotem.


Z Disclosure zmyłem się przed końcem, żeby uniknąć problemów z powrotem do Lizbony. Wsiadłem w autobus i wróciłem na Praca Espanha. Potem jeszcze spacer do domu i poszedłem spać około 4 nad ranem. Zmęczony, brudny, zakurzony. Ale jaki zadowolony! Widziałem na żywo Cat Empire! Nic więcej się nie liczyło:)
Generalnie wrażenia z pierwszych koncertów bardzo dobre. Super organizacja, fani ludzie, świetny "lajnap" (czyli lista zespołów występujących:P) i to wszystko na południu Porugalii:) Czy może być lepiej?

sobota, 19 lipca 2014

Lisbona tydzien pierwszy

Pierwszy tydzień minął jak z bicza strzelił. Nie zdążyłem nawet usiąść do bloga. Dużo się działo.
Przede wszystkim w poniedziałek okazało się, że praca w hostelu, w którym mieszkam jest prawie niemożliwa. Od rana jest strasznie głośno, dużo spalin, ludzie zaglądają do okna, internet ledwo działa. Ogólnie poruta. Więc zaraz tego samego dnia zacząłem szukać innego miejsca do pracy i oto co znalazłem: http://coworklisboa.pt/. Miejsce jest niesamowite. Dla nie wtajemniczonych wytłumaczę, że coworking, to taka przestrzeń biurowa, gdzie można wynająć jedno biurko, lub (jak w moim przypadku) wykupić wejściówkę i codziennie przychodzić i siadać przy jednym z wolnych biurek (jest pula biurek dla takich ludzi jak ja i pula takich przypisanych na stałe do ludzi). W biurze jest świetna atmosfera, dużo ludzi z różnych branż. Wszyscy jedzą razem obiady, mamy kawiarnie, "salę zabaw" i ogólnie jest niesamowicie. A uroku dodaje samo położenie tego miejsca. Biuro znajduje się na czwartym piętrze fabryki, która wchodzi w skład tak zwanego LX Factory. Jest to stary zespół fabryczny (chyba cztery budynki), który tak jak nasz Off Piotrkowska został zaadaptowany do innych celów. Od Offu różni się tym, że jest dużo większy i jest większa różnorodność lokali. Są restauracje, kawiarnie, bary, sklepy z ubraniami, sklepy z wystrojem wnętrz, z biżuterią, galerie sztuki, księgarnia, biura, fitnessy i inne takie. Wygląda to naprawdę niesamowicie. Poniżej wkleję kilka zdjęć, a niedługo zrobię własne. Kilka miejsc w LX Factory wygląda mniej więcej tak:





Do tego cały kompleks znajduje się przy samym początku sławnego mostu 25. kwietnia więc z okna i z balkoniku przy kawiarni mamy taki widok:


Jedyny problem jest taki, że do tego miejsca jadę autobusem około 30 minut, z dojściem z obu storn około 45. Niestety przez to muszę jakoś strasznie wcześnie wstawać, ale chyba jestem w stanie wytrzymać te kilka następnych dni.
Ciekawe jest to jak różne rzeczy ludzie robią tam. Jedna dziewczyna cały dzień rysuje coś piórkiem, inna wybiera jakieś tkaniny, chłopaki programują inni siezą z wielkimi tabletami i rysują coś na komputerach. Pierwszego dnia widziałem jak robili jakąś sesję fotograficzną dziewczynie na motocyklu. Ogólnie wielki misz-masz. Ale to też jest jeden z plusów. Nie jestem otoczony tylko programistami.

Tak mi tydzień pracy minął. A poza pracą robiłem kilka ciekawych rzeczy. We wtorek Margarida zabrała mnie na wioślarstwo (bo je trenuje). I miałem okazję pierwszy raz w życiu płynąć taką łódką. I to po Tagu! Bardzo fajny sport, tylko jako, że to był mój pierwszy raz, tak bardzo się skupiałem na trzymaniu rytmu, że nie zwróciłem uwagi na żadne widoki, a półtorej godziny zleciało mi, jakby to było piętnaście minut. Ale i tak było przyjemnie.

Oprócz sportów chodzę trochę po Lizbonie, zwiedzam różne zakamarki. Właściwie nie robię zdjęć. Jak patrzę to wiem, że na zdjęciach to nie będzie to samo, więc nie chce mi się wyjmować aparatu.

A poza tym od czwartku trwa festiwal, na który czekałem od dawna, ale o tym osobny post, bo za dużo byłoby już pisania. Tymczasem kończę, uciekam z kawiarni na Campo de Santa Clara i jadę się szykować na kolejny dzień koncertów. Najlepsze już za nami, ale ostatni dzień też wato iść zobaczyć.

Oprócz sportów udało się wreszcie

niedziela, 13 lipca 2014

Spowrotem na wschód

Nadszedł dzień. Musiałem wrócić z Madery do Portugalii "śródlądowej". Rano znajomy Catariny, Fred, przyjechał po mnie, żeby zabrać mnie na lotnisko. Bardzo sympatyczny człowiek. Niemiec z kiepskim angielskim i jeszcze gorszym portugalskim, więc było się ciężko dogadać. Mój niemiecki pozwala mi powiedzieć tylko jak się nazywam i "ręce do góry". Kiepski zestaw do zawierania znajomości.
W Lizbonie byłem około 11 rano. Tak jak muszę pochwalić lotnisko na Maderze za superinteligentne rozwiązania (np kolejki priorytetowej, czy odprawiania), tak lotnisko w Lizbonie projektował jakiś straszny złośliwiec. Żeby odebrać mój bagaż musiałem przejść najpierw przez jakieś korytarze, potem przez całą, wielką (na prawdę wielką, a mam porównanie) halę odlotów, następnie wejść w kolejny korytarz, którym zawróciłem i poszedłem pod halą odlotów, skręciłem w prawo i znalazłem się przy odbiorze bagażu. Cały spacer zajął mi (sprawdzałem) prawie 15 minut! Ale dotarłem.
Mieszkam w zupełnie innym miejscu niż do tej pory. Tym razem jest to hostel, gdzie mam pokój. Pokój nawet spory wszystko co trzeba jest. Łazienka trochę obskórna, nie zamyka się okno między łazienką a kuchnią, więc lokatorzy muszą mieć do siebie zaufanie. Ale ważne, że jest;) W "salonie" ściana wylepiona jest płytami analogowymi. Kuchnia dość duża i nawet nieźle wyposażona. Nie jest źle. Z kuchni wyjście na małe patio. Jedyne do czego będę się musiał przyzwyczaić, to że jesteśmy na poziomie ulicy. Mam okno na ulicę Almirante Reis i okno przy samym biurku, więc mogę sobie zagadywać do przechodniów podczas pracy.
Mieszkańcy w tym hostelu zmieniają się co kilka dni, więc pewnie trochę ludzi poznam. Na razie jestem z trzema Białorusinkami, które póki co poznałem tylko z imienia. Wydają się sympatyczne.
Zakupy dziś już zrobione, sałatka zjedzona, a za 15 minut widzę się z Magaridą. A nie widzieliśmy się parę lat, więc pewnie powstaną jakieś zdjęcia:)
A żebyście mogli się wczuć w klimat, taka oto piosenka:


czwartek, 10 lipca 2014

Małże Jak Grzyby

Siedzę sobie ostatnio na plaży. Na głazie. Odpoczywam po bieganiu. Nogę moczę w wodzie, drugą nie sięgam. Patrzę, a tu trzy panie w bikini zbierają na plaży grzyby. Myślę sobie "o co chodzi?". Widzę je z daleka, a okularów nie mam, więc trudno mi powiedzieć co się dzieje. Ale chodzą, patrzą pod nogi i co jakiś czas kozikiem obcinają tego grzyba z między kamieni i wrzucają do torebki.
Po jakimś czasie grzybiarki zbliżyły się do mnie i zrozumiałem (wcale nie myślałem cały wieczór!). To nie koziki, tylko szpachelki (takie jak do gipsu) i to nie grzyby zbierają, a małże.
Nie miałem pojęcia że tak można. Że w ogóle małże rosną sobie tak na plaży wśród ludzi. Myślałem, że gdzieś w głębinach i odmętach oceanu. A tu proszę. Tak jak ja do Dłutowa jeżdżę jesienią po grzyby, tak one do Canico po małże. Każdy kraj ma swoje zwyczaje.

wtorek, 8 lipca 2014

W góry!

Drugi najważniejszy punkt programu na Maderze to chodzenie po górach. Madera, jak pisałem kiedyś wcześniej, to jest jedna wielka góra, więc w sumie nic w tym dziwnego. Mieszkańcy muszą być wprawieni, bo poranny spacer po bułki może im przynieść 300m przewyższenia (nie żartuję, takie są górki w Funchal!). Myślę, że Maderiańczycy (Maderianie, Maderowie??), w każdym razie mieszkańcy Madery mają niezłą kondycję.
Na Maderze dawno temu stworzona została sieć kanałów służąca do transportowania wody z gór do miast. Kanały te nazywały się "Levadas". Nie wiem na sto procent skąd ta nazwa, ale mogę przypuszczać. Słowo levar w portugalskim oznacza "nosić", więc pewnie coś w stylu "nośniki". Chyba nadal płynie nimi woda, ale teraz wzdłuż tych Levad utworzono sieć szlaków turystycznych, które są teraz jedną z głównych atrakcji na wyspie. Szlaków jest kilkanaście i są ponumerowane. Działa to wszystko trochę inaczej niż w Polsce. Wszystkie szlaki są czerwone i oznaczone biało czerwonymi znakami i są bardzo krótkie, to znaczy np szlak PR1 idzie z jednego szczytu na drugi, a dalej prowadzi już szlak PR1.2 i PR1.1. Można się w tym trochę pogubić, ale mimo wszystko organizacja i oznakowanie jest całkiem niezłe. Z drugiej strony, góry są bardzo strzeliste i wyznaczona ścieżka jest jedyną możliwą (w większości miejsc jest ogrodzona z dwóch stron barierką) więc po prostu nie sposób się zgubić. Przynajmniej nie w tym miejscu, w którym byłem ja.
Zatem po kolei. W sobotę wybrałem się rano do Funchal, żeby złapać autobus do miejsca o nazwie Poiso. Nie do końca wiem, czy to jest wieś, czy przełęcz. Jest mniej więcej na poziomie 1400 m.n.p.m i znajduje się tam restauracja i przystanek autobusowy. Stamtąd można też ruszyć na trzeci najwyższy szczyt Madery, Pico Arieiro. Niestety na sam szczyt (1818 m.n.p.m) prowadzi asfaltowa droga. No ale niezrażony niczym postanowiłem wejść po niej pieszo. Mijały mnie samochody, autobusy, rowery. Niektórzy nawet proponowali mi podwiezienie i uśmiechali się dziwnie, kiedy mówiłem, że wolę iść pieszo. Oni trochę zyskali, a trochę stracili. Pomijając to, że nie zmęczyli się tak jak ja i byli tam szybciej to nie mogli podziwiać tych wszystkich widoków. A jest co podziwiać! Z drugiej strony może fajnie się przejechać samochodem po takiej drodze. Na przykład kabrioletem. To musi być przeżycie! Coś za coś. Jak zawsze;)
Na górze znajduje się bar i sklep z pamiątkami, coś co przypomina obserwatorium astronomiczne (i już sprawdziłem, że nim jest) i taras widokowy. Widok z tarasu jest po prostu nieziemski. Chmury na Maderze są zwykle bardzo nisko, tak, że na wysokości 1500 m.n.p.m były już pode mną. Z tarasu baru na Pico Arieiro, w którym zamówiłem herbatę, widziałem oprócz gór, po horyzont chmury i ocean. Jakbym był w niebie. Na prawdę niesamowite wrażenie. Z tarasu widokowego, który jest po stronie gór, a nie oceanu, widać za to wszystkie chyba góry na Maderze (bo nie ma ich znów tak dużo), niektóre wyłaniają się z chmur, inne widać w całości. A w prześwicie między górami widać niedaleką wyspę Porto Santo! Nie spodziewałem się, że można ją zobaczyć gołym okiem, a okazało się, że nie jest wcale tak daleko.
Z Pico Arieiro prowadzi szlak PR1 na Pico Ruivo, czyli najwyższy szczyt Madery. Tam zaczynają się wszystkie najważniejsze szlaki więc miałem przez chwilę nadzieję, że się tam dostanę i zejdę z drugiej strony. Ruszyłem dalej, droga jest piękna, przyjemna. Nie jest bardzo niebezpieczna, chociaż na zdjęciach tak wygląda:



Niestety, po pierwsze, wymaga dość dużo czasu, po drugie prowadzi przez kilka tuneli, w których trzeba mieć latarką. W związku z tym w około połowie drogi zawróciłem. Ale wszystko co tam zobaczyłem po drodze jest zdecydowanie nie do opowiedzenia, tylko do zobaczenia (jak w tej reklamie Dolnego Śląska!).
Po powrocie na ten zurbanizowany i skomercjalizowany szczyt (trochę jak Równica w Polsce, tylko wyższy:P) zamówiłem dla spróbowania typowy tutaj poncz, czyli mieszankę świeżego soku z Męczennicy Jadalnej (kto wiedział jaka jest polska nazwa na Passionfruit??) z Rumem i z lodem (bardzo dobre) i spytałem pana barmana ile mniej więcej jest miasta Eira Do Serrado (inne miasto, do którego prowadzi druga, alternatywna droga w dół). Powiedział bez zastanowienia: "15 minut". Na co powiedziałem, że ja to idę pieszo więc bardziej mnie interesuje liczba kilometrów. Popatrzył na mnie, trochę się uśmiechnął i skonsultował z paniami kucharkami. Jedna powiedziała, że 10 kilometrów, druga, że tyle co do Poiso (czyli 7), więc pomyślałem, że spokojnie się w półtorej do dwóch godzin wyrobię w dół. Cytując klasyka "ten dystans przyćmił by każdego, ale dla mnie to nic jest, więc przedsięwziąłem ekspedycję".
Okazało się, że znów cała droga w dół jest asfaltowa i w ogóle nieuczęszczana (jest wręcz zamykana na noc! Na obu jej końcach jest brama z godzinami otwarcia). Po pierwsze okazało się, że do rzeczonego miasta jest 12km, że wcale nie jest z górki, tylko trzeba jeszcze przejść przez jeden szczyt, że to wcale nie jest miasto, tylko jakieś skrzyżowanie gdzie nic nie ma oprócz przystanku autobusowego i że autobus będzie za prawie dwie godziny. Przez ponad dwie godziny minęło mnie dziewięć samochodów (liczyłem) i jeden Pan Dziadek. Pan Dziadek na dole uświadomił mnie że mam do Funchal 10 km więc "mogę iść pieszo" lub łapać stopa, bo czekać na autobus to się nie opłaca jego zdaniem. Poza tym uświadomił mnie, że woda która z jednej rury wypływa jest zdecydowanie pitna, co trochę mnie ucieszyło, bo wypiłem już całą wodę myśląc, że ta dumnie brzmiąca nazwa Eira do Serrado będzie chociaż wsią, w której coś kupię. Napełniłem butelkę i poszedłem pieszo. Asfaltem. W dół. Szedłem jeszcze około 6km przeszedłem przez różne dziwne okolice, las laurowy, kosodrzewinę, chmurę i inne. Już czułem, że zrobił mi się bąbel na pięcie więc jak pokazały się jakieś oznaki cywilizacji i przystanki miejskich autobusów, to usiadłem na jednym i czekałem. I tak czekałem prawie pół godziny. Ale się doczekałem i zjechałem na dół do centrum Funchal, żeby tam w nagrodę zjeść pyszny obiad. Zjadłem tradycyjną na Maderze rybę: Smażoną rybę pałaszowatą (nawet nie wiem jak to powiedzieć po polsku..) z bananem, ryżem z fasolą (typowe w Portugalii) i świeżymi warzywami. Pycha. Chociaż po takim dniu to by mi smakowało wszystko.
Na koniec powiem, że zrobiłem prawie 31km, w przeliczeniu dla wtajemniczonych około 39 punktów GOT. Dziś mam pęcherze i zakwasy. Ale warto było, chociaż dla takich widoków:



poniedziałek, 7 lipca 2014

Organizacja

Tak jak było w planach, pracuję od rana po około osiem godzin dziennie (plus przerwa na sałatkę około godziny trzynastej). Sałatki robię mniej więcej zawsze podobne, a oto niektóre z nich:


Żeby być lepiej zsynchronizowanym z resztą firmy, zaczynam pracę o ósmej. Stwierdzam, że jest to możliwe o ile się pracuje w domu. Gdybym miał w Barcelonie pojawiać się w biurze o ósmej rano, to chyba jednak bym zwariował. Chociaż to na pewno kwestia przyzwyczajenia.
Rano uruchamiam ekspres przygotowany dzień wcześniej, mieszam jogurt z płatkami przygotowanymi dzień wcześniej, myję zęby, przebieram się i pracuję. W ten sposób jestem w stanie od obudzenia do uruchomienia komputera wyrobić się w około 10 minut. Oczywiście zakładając, że jogurt jem już z włączonym komputerem.
Jak już pisałem, mieszkam z dala od wszystkiego, więc musiałem się trochę zorganizować. Przede wszystkim, tydzień temu zrobiłem wielkie zakupy, które powinny wystarczyć mi do końca pobytu. W pobliskim sklepie zaopatruję się tylko w rzeczy, które nie mogę długo leżeć, czyli głównie warzywa oraz wodę, bo nie było sensu nosić ze sobą pięciolitrowej butelki.
Plan miałem taki, żeby przed pracą wstawać o siódmej i iść biegać. Niestety okazało się, że tutaj o siódmej jest jeszcze szarówka, więc pomysł porzuciłem. Od czwartku staram się więc biegać po pracy. Teren do biegania też jest kiepski, bo jest bardzo górzyście, ale da się coś wymyślić. Po bieganiu idę na "plażę", żeby trochę odpocząć. Moje pójście na plażę wygląda tak, że znajduję jakiś wygodny głaz i na nim siadam. Generalnie plaża tutaj, to nieuporządkowany zbiór kamieni i głazów. Z resztą na całej Maderze. Przy googlowaniu "piaszczysta plaża Madera"  najbliższa okazuje się być w Porto Santo, czyli na sąsiedniej wyspie, na którą płynie się dwie i pół godziny. Tak więc siedzę na głazie, zdejmuję buty i maczam nogi w wodzie, która nie jest wcale taka zimna jak można by przypuszczać (że niby ocean jest zimny). Czasem jakaś fala mnie ochlapie bardziej niż planowałem, ale słońce mnie suszy.
Taki zmoczony i zmęczony (ciekawie podobne słowa..) wracam, biorę prysznic i robię jakieś jedzenie wieczorne. Na wieczór mam głównie gotowe jedzenie, bo też nie mam tu gdzie kupić ani mięsa ani ryb ani w ogóle nic. Mam więc w lodówce jakieś pizze, tortellini, ravioli, zamrożone mięso mielone i inne tego typu cuda.
Jakieś zajęcie na wieczór zawsze się znajduje, bo albo jest mecz, albo książka albo dodatkowa praca czy zdjęcia do obrobienia. Przed spaniem tak jak pisałem wsypuję kawę do ekspresu i wlewam wodę, mieszam płatki z rodzynkami w miseczce i idę spać.

Na koniec jeszcze napiszę, że ten post napisałem siedząc na takim głazie właśnie. Tym razem nóg nie moczę, bo trochę bałbym się o laptopa. Jestem na tyle daleko, że żadna fala mnie nie dosięgnie. Ale i tak jest fajnie, tylko o tej porze już trochę zimno w bose stopy. Pozdrawiam z Madery:)

niedziela, 6 lipca 2014

Golfiny

Kiedy wybierałem się na Maderę to nie do końca wiedziałem czego się spodziewać. Nie bardzo też miałem czas sprawdzać, bo jakoś inne rzeczy miałem na głowie, jeszcze była w międzyczasie Barcelona i inne sprawy. Zacząłem się orientować chyba dzień przed przyjazdem tutaj, co właściwie można tu zwiedzić. Okazało się, że Madera to jedno z najlepszych miejsc do oglądania fauny morskiej w naturze. Chodzi głównie o delfiny, wieloryby i sto milionów gatunków ptaków morskich. Swoją drogą ciekawostka jest taka, że delfin po portugalsku to golfinho. Czy to od słowa golfo oznaczającego zatokę?
Oczywiście lokalni ludzie wiedzą jak na tym zarobić pieniądze i organizują bardzo dużo różnych wycieczek z tym związanych:
  • oglądanie delfinów z katamaranu
  • oglądanie delfinów z łodzi podwonej
  • nurkowanie z delfinami
  • pływanie z delfinami
  • oglądanie delfinów z zabytkowej drewnianej łodzi
  • oglądanie ptaszków na Ilhas Desertas
i tak dalej.

Sprawdziłem ceny i dostępność różnych opcji i okazało się, że jednyne na co mogę sobie pozwolić czasowo i dodatkowo nie jest absurdalnie drogie to opcja z katamaranem. Tak więc zamówiłem sobie na środę wieczór przejażdżkę katamaranem po Oceanie Atlantyckim. Podróż trwa trzy godziny, w trakcie załoga szuka delfinów i wielorybów i jeśli uda się jakiegoś wypatrzeć przez lortnetkę to płynie się w jego kierunku. Udało się! Widzieliśmy dwie ławice delfinów (o ile u delfinów to się nazywa ławica) i jednego wieloryba.
W ogóle załoga była przemiła, wszystko nam tłumaczyli, jaki to akurat gatunek delfina widzimy, kiedy można go spotkać i gdzie i inne takie takie. Widać, że bardzo lubią swoją pracę, jeden z chłopaków, kiedy tylko podpływlaiśmy do delfinów biegł ze swoim wielkim aparatem na dziub, wdrapywał się na jakąś linę i robił zdjęcia. Bardzo mili ludzie.
Dodatkowo była to wycieczka "o zachodzie słońca", więc na koniec popłynęliśmy do najwyższego w Europie przylądka - Cabo Girao (ma 580m wysokości!) i tam kto chciał mógł popływać, a kto chciał mógł popatrzeć na zachód słońca. A kto chciał mógł robić jedno i drugie.
Zachód słońca za Cabo Giro wygląda tak:


A delfinia płetwa wygląda tak:


Wracaliśmy na żaglach, co, według mnie, było dodatkowym atutem. Takie fajne wrażenie, cicho, dookoła morze a my się po nim "przesuwamy". I to jak ekologicznie;)
Powrót był dość późno, tak, że biegłem na autobus powrotny do Canico, bo gdybym go nie złapał, czekałbym na następny do północy! Niestety komunikacja pozostawia tutaj trochę do życzenia..
Kolejne atrakcje, jakie można uprawiać na Maderze już wkrótce.

czwartek, 3 lipca 2014

Na zachód

W sobotę spakowałem prawie wszystkie swoje rzeczy (kilka niepotrzebnych zostawiłem u Marii), zjedliśmy w trójkę pożegnalną kolację, zajrzałem jeszcze na jakiś czas na plażę i w niedzielę wybyłem z mieszkania na Castillejos. To było bardzo dobre mieszkanie. I dobra współlokatorka.
W niedzielę wybrałem się na stację El Clot/Arago żeby złapać pociąg na lotnisko. Już od rana czułem, że boli mnie gardło i muszę kupić jakieś tabletki. W Barcelonie o tak wczesnej porze (przed 8 rano) wszystko jest niestety zamknięte. No przynajmniej apteki są zamknięte. Więc dotarłem na lotnisko myśląc tylko gdzie tu kupić tabletki. Odprawa, security check, ponowne pakowanie plecaka po wyjmowaniu laptopa i już byłem po drugiej stronie. Na Terminalu T1. T1 to terminal dużo większy, nowocześniejszy, stąd latają te "lepsze" linie. Myślałem, że musi być tam apteka. Niestety okazało się, że jest, ale przed odprawami. Na to jakoś mój dziwny umysł nie wpadł. Postanowiłem szukać apteki w Porto.
Pierwszy lot minął super przyjemnie. Lubię latać Vuelingiem. Bez specjalnych powodów darzę ich sympatią. Do tego udało mi się usnąć niedługo po starcie i obudziłem się tuż przed lądowaniem. Nikt nie łaził, nie hałasował, nie sprzedawał zdrapek, kalendarzy, perfum ani innych pierdół. Dobrze się spało.
Porto jak to Porto. Jedno z moich ulubionych lotnisk. Świetnie zorganizowane (ha, oprócz strzałek z hali przylotów do odlotów! To im nie wyszło), bardzo przestronne, ładne (tak, lotnisko może być ładne. To jest architektonicznie bardzo przyzwoite). Ale nie ma apteki. Pomyślałem, że trudno, na pewno mają apteki na Maderze. Mała wyspa, ale apteka się zmieści..
Na lotnisku w Porto zaskoczyły mnie dwie rzeczy:
  • Na środku hali odlotów stoi scena na której co trzy godziny  (trzy razy dziennie) odbywa się koncert. Genialne! 
  • Kawa (moja ukochana Delta) kosztuje 1.50Eur) To jest taniej niż w Polsce w barze. 
Poza tym zaczął mnie otaczać inny, ale jakby znajomy język. Szeleszczący, z przypominającą rosyjski melodią. Portugalski. Tęskniłem trochę za nim. Jest ciężki do zrozumienia. Szczególnie po takim czasie używania hiszpańskiego. Ale daję radę. Rozumiem większość, mówię mało. Ale wystarcza, żeby nie umrzeć z głodu:)
Drugi lot zaskoczył mnie dużo bardziej. Samolot niby taki sam, a jednak nie do końca. Dużo więcej miejsca na nogi, mogłem sobie nawet wybrać miejsce przy odprawie. Za darmo! Ja, plebejusz, przyzwyczajony do tanich linii lotniczych, mogę nagle wybrać czy chcę siedzieć przy oknie czy od przejścia. No świat się kończy.
Poza tym każdy fotel wyposażony w gniazdko słuchawkowe, z którego mogłem wybrać rodzaj muzyki jakiej będę słuchał lub podłączyć się słuchawkami, do... wysuwanego spod sufitu monitora. Na monitorach leciały co prawda same głupoty (reklamy, francuska ukryta kamera i japońskie bajki tłumaczone na francuski), ale było to zaskoczenie. Ja wybrałem kanał 5, czyli Jazz i tak przeleciałem tysiąc kilometrów nad Atlantykiem słuchając Jazzu podsypiając sobie spokojnie. I wygodnie. Lubię Transavię.
Madera z lotu ptaka wygląda oszałamiająco. Jest niesamowita. Z oceanu wystaje nagle góra, która jest tak wysoka (a może chmury są tu nisko?), że przebija się przez chmury i tak widać kolejną "wyspę" nad nimi. Wszędzie klify, lasy, bardzo zielono i wszędzie stromo. Pięknie.
Przed lądowaniem zrobiliśmy jeszcze nawrotkę, dzięki czemu mogliśmy bardzo dokładnie zobaczyć nietypowe lotnisko, na którym za chwilę mieliśmy się znaleźć. Lotnisko na Maderze wygląda tak:


Na Maderze na codzień walczą z "nierównościami teremu" budując mosty i tunele. W zasadzie całą Madera to jedna wielka nierówność terenu. Więc zrobienie takiego lotniska to nie było dla nich żadne wyzwanie. W zasadzie nie zdziwiłbym się, gdyby zrobili kawałek pasa startowego w tunelu. Swoją drogą te kolumny przypominają mi bardzo te z gry Roller Coaster Tycoon. Przypadek? Nie sądzę!


Z lotniska pojechałem, tak jak się umówiłem z Catariną, właścicielką mieszkania, do miejscowości Assomada, gdzie Ona odebrała mnie samochodem. I tak pojechaliśmy do mieszkania. Mojego drugiego mieszkania w te wakacje. Mieszkanie jest świetne. Ładne, czyste, dobrze urządzone. Dwa balkony, ładna łazienka. Niczego nie brakuje. Internet szybki. Tylko niestety odcięte od świata. Mieszkam w Canico de Baixo. Żeby opisać jak daleko jestem od cywilizacji przytoczę takie porównanie: Funchal (stolica) jest jak Łódź, Canico jest dla Funchal jak Pabianice dla Łodzi. Canico de Baixo jest dla Canico jak Dobroń dla Pabianic. Tak więc mieszkam w Dobroniu na Madeirze. Nie ma tu apteki. Do najbliższego supermarketu idę 40 minut pod górkę. Autobus do Funchal jeździ w tygodniu raz na godzinę. W weekendy rzadziej.
Ale jest ładnie. I z odrobiną organizacji jestem w stanie dużo tu zobaczyć. Ale o tym już w kolejnym poście.

Spóźniony Lunch

Lunch w rzeczywistości nie spóźnił się jakoś specjalnie, chociaż niewiele brakowało, bo okazało się, że pięć osób, z których cztery mieszkają na stałe w Barcelonie, a piąta, czyli ja, jest tam często, nie potrafią znaleźć pod własnym biurem przystanku autobusowego, którego, co gorsza, znały dokładny adres.
Udało się jednak nie spóźnić więcej niż 15 minut, więc zmieściliśmy się w kwadransie akademickim.
Tak więc w piątek, 27. czerwca załoga Degustabox zebrała się, z pominięciem dwóch osób w barze Gallito pod Hotelem W w Barcelonie. Było to miejsce, którego chyba nikt z nas jeszcze nie znał, bo raczej wszyscy się bali zapuszczać w tak drogie okolice. Okazało się, że nie jest nawet tak strasznie. A nawet powiedziałbym, że było bardzo przyjemnie. Mieliśmy zarezerwowany stolik na 14 osób, wszyscy na początek zamówili coś do picia i weszły przystawki. Stoli wyglądał tak:



Nawet nie wiem co to dokładnie wszystko było, ale było pyszne! Z rzeczy, które pamiętam i rozpoznałem, były Kalmary po andaluzyjsku, jakieś takie Nachosy z awokado i łososiem, różne rodzaje pieczywa, małże i jeszcze inne cuda.
Po przystawkach połowa ludzi byłą już najedzona, ale Ci co rozsądniejsi zostawili sobie miejsce na przepyszną Paelle. Dostaliśmy cztery wielkie patelnie z Paellą i na pewno nie było tego za mało.
Siedzieliśmy, jedliśmy, piliśmy, Ci co chcieli "lulki palili" i tak nadszedł deser, który było może niezbyt hiszpański, ale też cudowny, a mianowicie Brownie z lodami waniliowymi.
Po kilku godzinach biesiadowania postanowiliśmy przenieść się na plażę (Na którą mieliśmy jakieś 10m. Dosłownie.) i tam dosiedzieliśmy do zachodu słońca. Wtedy zrobiło się trochę zimno i ludzie zaczęli się powoli rozchodzić.
I tak około 22:00 okazało się, że trzeba iść do domu, a że to był mój ostatni piątek w Barcelonie to myślałem, że jeszcze gdzieś posiedzimy. Zawiodłem się. Ale za to dostałem zaproszenie na kolejne jedzenie do koleżanki z pracy, Andrei, która mieszkała niedaleko mnie. Zapraszała tego dnia swoich znajomych z... drużyny piłkarskiej. O Andrei do tego dnia nie wiedziałem nic poza tym, że istnieje i pracuje w Degustabox. Tego wieczoru udało mi się dowiedzieć dużo więcej niż dotychczas. Więc wieczór uznaję za udany. Oprócz dużej ilości jedzenia fundowanego przez firmę udało mi się poznać koleżankę z pracy, którą znam od roku.
Na koniec jeszcze tylko spacer do domu i psychiczne przygotowanie do pakowania... Następny post o dalszej podróży:)

sobota, 28 czerwca 2014

Święty Jan i Blanes

23. Czerwca to w Katalonii największe święto w roku, noc świętojańska. Jak już wcześniej pisałem wszyscy we wszystkich nadmorskich miejscowościach idą na plaże, palą ogniska, puszczają fajerwerki, wszędzie jest muzyka i zabawa.
Na początku myślałem, że fajerwerki będą o północy, tak jak w sylwestra. Okazało się, że niezupełnie.
Ja San Joan spędziłem na grillu u moich znajomych Brazylijczyków. Akurat tego dnia grała Brazylia i chcieli obejrzeć mecz, więc zaprosili mnie, drugą brazylijską parę i zorganizowali grilla. Jedliśmy Xixo co podobno jest jakimś typowym daniem z Ekwadoru, jeśli mnie pamięć nie myli, a okazało się być zwykłymi szaszłykami z grilla.
Mieszkanie Karine jest piękne. Małe, ale niesamowite. Takie, w którym mógłbym mieszkać. Mieszkają na poddaszu dość wysokiego budynku, mają małą kuchnię i łazienkę, sypialnie z oddzielonym miejscem do pracy i salon z wyjściem na taras. Z tarasu widać pół Barcelony, nad tarasem wisi "żagiel" dający trochę cienia. Najważniejszym punktem programu są jednak okna. Oba pokoje, salon i sypialnia są prawie całe przeszklone. Od pasa do sufitu są okna na całej długości dwóch ścian mieszkania. Dodatkowo oczywiście duże szklane drzwi na taras. Niesamowicie jasne i optycznie przestronne mieszkanie.
Oprócz Karine i jej męża Julio mieszka tam piesek o imieniu Johny Walker. Johny Walker wygląda tak:


Wszystkie psy w rodzinie Julio nazywają się od marek Whiskey. Podobno jakiś pisarz czy poeta brazylijski powiedział kiedyś, że skoro pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, a whiskey jest najlepszą przyjaciółką to znaczy, że whiskey to zabutelkowany pies. Dziwne wnioskowanie. Ale dzięki temu mają już Johnego Walkera, Chivas Regal i Jacka Danielsa.
Wracając do San Joan, pierwsze fajerwerki ludzie zaczęli puszczać jeszcze przed meczem (czyli przed 22:00). I to nie tak jak u nas w sylwestra, że jakieś pojedyncze. Po prostu zaczęli strzelać. I strzelali, strzelali, strzelali... jeszcze jak się kładłem około drugiej nad ranem to strzelali. Niesamowite, ale też denerwujące.. No ale jedną noc w roku można przeżyć.
Oczywiście będą w brazylijskim towarzystwie nie mogłem się spodziewać innego języka niż portugalski. Trochę się zmęczyłem, ale nawet sporo zrozumiałem z rozmów, momentami się włączałem do rozmowy, ale raczej w jakimś Portunhol (czyli miksie portugalskiego i hiszpańskiego). Ale przynajmniej zrobiłem sobie praktykę przed lotem do Portugalii. Zrobiliśmy nawet grupowe zdjęcie:


Aha, tego samego dnia dostałem dobrą wiadomość, że mojej koleżance z Lizbony udało się kupić nam bilety na festiwal Super Bock Super Rock, więc już niedługo zobaczę tego Pana na żywo:


Na drugi dzień po grillu byłem umówiony ze znajomą z pracy, że coś zwiedzimy pod Barceloną, więc spotkaliśmy się o 10 na stacji Barcelona Sants i wsiedliśmy w pociąg do Blanes. Blanes to niewielka nadmorska miejscowość na północy Katalonii. Mają ładną (chociaż dość kamienistą) plażę, górę z zamkiem na szczycie, pasaż z barami i mały port turystyczny. Bardzo ładnie, malowniczo, ciepło i wakacyjnie. Stwierdziliśmy się, że czujemy się jakbyśmy byli na wakacjach gdzieś w ciepłych krajach, a przecież pojechaliśmy tylko godzinę pociągiem od Barcelony. Trochę się poleniliśmy na plaży, trochę pozwiedzaliśmy. Ogólnie dzień wypoczynkowy. Ale słońce mnie tak zmęczyło, że po powrocie do domu usnąłem o godzinie 22 i tak spałem prawie do 9 następnego dnia. I tak się skończył długi weekend. Następna historia opowie o kilkugodzinnym lunchu z ludźmi z pracy, który zjedliśmy wczoraj. Ale to jak znajdę trochę więcej czasu. Tymczasem się powoli pakuję, jeszcze odwiedzę plażę na chwilę, a potem kolacja z Marią i jutro na lotnisko.

D(ł)rugi weekend

Drugi weekend w Hiszpanii minął bardzo aktywnie. Przy okazji był to długi weekend. Sporo ludzi wzięło w poniedziałek wolne i mieli cztery dni wakacji. A to z tego powodu, że w Katalonii bardzo uroczyście obchodzą rozpoczęcie lata, czyli noc Świętojańską. Tutaj nazywają ten dzień Sant Joan. W nocy z 23. na 24. czerwca pali się ogniska na plaży, puszcza fajerwerki i je specjalne placki.
Ale po kolei.
Po piątkowym koncercie i całym tygodniu pracy postanowiłem się wyspać więc wstałem w sobotę chyba o jedenastej. Pobiegałem, posprzątałem, popracowałem i przyszło popołudnie. A po południu miałem wybrać się z dwiema koleżankami na koncert na plaży. Koncert niezwykły. Na plaży pod hotelem "W" postawili muszlę koncertową, a do muszli włożyli orkiestrę symfoniczną. Przed muszą na plaży usiadło kilka tysięcy ludzi i prawie w milczeniu słuchali muzyki klasycznej. Momentami czułem się jak w filmie. Zrobiło to wszystko ogromne wrażenie i to chyba nie tylko na mnie, bo po zakończeniu koncertu widownia nie chciała wypuścić muzyków i przez kilka minut aplauzowała. Krótki fragment koncertu można zobaczyć tutaj:


Niestety jakość pozostawia wiele do życzenia. Mam nadzieję, że niedługo uda mi się trochę filmów wrzucić na Vimeo i tam już będzie lepiej. Po koncercie udaliśmy się na Pinxos i jakieś drinki, a następnie do domu.
Moje towarzyszki w barze Pinxos wyglądają tak:


W niedzielę postanowiliśmy iść z Marią Jose na imprezę cykliczną pod tytułem "Picnik Electronik". Co niedzielę w parku na górze Montjuic odbywa się koncert DJów połączony z różnymi atrakcjami dla dzieci i dorosłych, sprzedażą ręcznie robionych ubrań, biżuterii, grami, zabawami, jedzeniem i piciem. Bardzo fajna opcja, żeby spędzić większą część dnia, niestety niezbyt tania, ale cóż.. w końcu to Barcelona.
O samym San Joan napiszę w kolejnym poście. Postanowiłem pisać krócej, a częściej. Tak może będzie łatwiej.

czwartek, 26 czerwca 2014

Droga Do Pracy

Lubię chodzić pieszo. Kto mnie zna nie mógł tego nie zauważyć.
A szczególnie lubię chodzić w Barcelonie. A to z kilku powodów. Po pierwsze można zobaczyć dużo ciekawych ludzi, ładnych budynków, a czasem dziwnych wydarzeń. Poza tym Barcelona jest dość mała i w większość miejsc można dojść pieszo. No i po ostatnie, topologia dzielnicy Eixample jest tak prosta (wszystkie ulice ułożone pod kątem prostym), że można na bieżąco podejmować decyzję czy idziemy dalej prosto czy skręcamy, a i tak dojdziemy tam gdzie chcemy. Dzięki temu za każdym razem moja droga do pracy może wyglądać inaczej.
Sprawdziłem już kilkanaście możliwości i zdecydowanie najbardziej podoba mi się jedna, którą opiszę poniżej. Na mapie wygląda tak:


Z domu wychodzę w lewo, czasem przed klatką siedzi Pan na wózku inwalidzkim, który chyba mnie już zaczął poznawać. Myślę, że tam sobie spędza poranki. Mijam pocztę i coś na kształt domu spokojnej starości. Potem dalej prosto aż do Av. Diagonal. Na Diagonal na środku jest pasaż dla pieszych, dwie ścieżki rowerowe, które o tej porze są bardzo ruchliwe. Wszyscy dojeżdżają do pracy, Panowie w garniturach, Panie w sukienkach. Jest kolorowo. Wzdłuż Między jezdnią a pasażem ciągną się palmy. Przyjemny, malowniczy widok z rana. Z Avenidy Diagonal schodzę po schodach i idę dalej prosto. Dochodzę do Gran Via de Les Corts Catalanes, która w tym miejscu jest wysoko, bo wjeżdża na estakadę, więc przechodzę tunelem pd spodem i skręcam w jedną z niewielu skośnych uliczek na Eixamplach, ulicę Ribes. Po lewej mijam nowy market Encants, który robi całkiem niezłe wrażenie. Wygląda tak:


Z tym, że ja mijam go dokładnie z drugiej strony niż na załączonym obrazku.
Ulica Ribes na początku ma jeden lub dwa pasy dla samochodów, dwukierunkową ścieżkę rowerową, a za Carrer de la Marina zostaje tylko szeroka ścieżka rowerowa i dwa chodniki. Oczywiście wszędzie dużo drzew.
Dochodzę do Carrer de la Marina i po lewej widzę słynne dwie wieże w Barcelonie. Często między nimi widać lądujący lub startujący samolot.
Wieże w nocy wyglądają tak:


Dobrego zdjęcia za dnia nie mam.
Dalej idę sobie uliczką Ribes, którą w tym miejscu mogą jeździć tylko niezmotoryzowani, a razem ze mną jadą rowerzyści, ludzie na deskorolkach, longboardach, hulajnogach i rolkach.
Niedługo skręcam w prawo w Ali Bei i przechodzę przez Pasaż San Joan zaraz obok Łuku Triumfalnego, który robi rano niesamowite wrażenie. Rano wygląda tak:


Znów, lepszego zdjęcia akurat nie mam..
Na pasażu San Joan kupuję w kawiarni "Oriol" croissanta za 1 Eur i już prawie jestem w biurze. Jeszcze tylko jedna przecznica, 5 pięter windą i jestem.

To bardzo miła droga do pracy i na pewno będzie mi jej brakować jak znów zasiądę do pracy w domu.

sobota, 21 czerwca 2014

Jeśli dziś jest piątek to idziemy na koncert

Kolejny piątek nam się zrobił, a jak to zwykle w piątki, w szpitalu San Pau jest koncert. Tym razem grała grupa jazzowa (taki smooth jazz, trochę przypominający Norah Jones, tylko po katalońsku). Maria znów załatwiła nam darmowe bilety, tym razem cztery, więc wybraliśmy się z Hektorem (chłopakiem Marii) i jej przyjaciółką Albą.
Bardzo przyjemny koncert, pogoda po raz kolejny dopisała. Samego szpitala już nie będę opisywał po raz n-ty, Ci co czytali albo byli to wiedzą, że jest piękny.
Zespół składał się z Pani Gemmy Abrie, która bardzo ładnie śpiewała,
a akompaniowali jej trzej panowie:
  • Pan z Kontrabasem
  • Pan z Perkusją
  • Pan z Pianinem
Ładnego zdjęcia z przodu, nie mam, ale tak wyglądali z tyłu:


Pan z pianinem schował się za kontrabasem..
Oczywiście w przerwie znów trochę pochodziliśmy po szpitalu i Maria sprzedała nam kolejne ciekawostki o sklepieniach, herbach i rzeźbach. Po koncercie złapał nas Mały Głód. Postanowiliśmy go zabić czymś lepszym niż Danio, więc poszliśmy do baru o wdzięcznej nazwie Cerveseria Clandestina, czyli w luźnym tłumaczeniu Piwiarnia Nielegalna i zamówiliśmy cztery piękne hamburgery. Mój był z pesto i serem pleśniowym i był na prawdę przepyszny.
I w zasadzie to tyle. Cała nasza czwórka wyglądała tak:


Maria trochę się śmiała, że wszyscy patrzymy w kamerę, a ona nie może oderwać wzroku od Hektora;) Może coś w tym jest.

Na koniec jeszcze zapodam, że zrobiłem przegląd zdjęć z zeszłego weekendu i są już na picasie: