Etykiety

sobota, 5 września 2015

21+2500, czyli nie róbcie tego w domu

Zbiegło się w czasie, że jednego dnia musiałem przebiec półmaraton i polecieć do Barcelony. Powiem tak... to nie była najszczęśliwsza decyzja mojego życia. Półmaraton przebiegłem drugi raz w życiu (oficjalnie pierwszy, ale przy trenowaniu doszedłem do tych nieszczęsnych 20 kilometrów). Za każdym razem objawy są te same: niepochamowana senność przez następne 36h, ból głowy, zakwasy przez 3-4 dni, a w dzień po biegu po prostu straszne zmęczenie. Dla porównania, mój bardzo mądry zegarek treningowy dzisiejszą jazdę 114km rowerem ocenił na ledwie 80% tego wysiłku, który włożyłem w przebiegnięcie 21km. Strava nawet mniej, bo ok 67%.

 http://www.fotomaraton.pl/lib/pprw15/pprw15_02_pbr_10/std/pprw15_02_pbr_20150830_105212_1.jpg

A ja zamiast po przebiegnięciu mety pojechać do domu najeść się, wyspać i rozmasować mięśnie pojechałem do hotelu po bagaż, następnie na dworzec, lotnisko i do Barcelony. Wielkie podziękowania należą się Marcie, która czekła na mnie na mecie z butelką wody i była mi opoką.
W 2 godziny po biegu, prysznicu, 1.5 litra wody, batonie energetycznym i bananie poczułem się zupełnie normalnie i dobrze. Niesamowite zmęczenie wróciło na lotnisku, gdzie nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Nie mogłem ułożyć nóg w żadnej sensownej pozycji. A to zbyt zgięte. A to zbyt proste. Pod krzesłem dziwnie. Noga na nogę, też nie. I tak w kółko. Kolejka do samolotu to była droga przez mękę, szósty krąg piekielny. Oczywiście musiałem stać, bo Ryanair straszy, że jak będzie ponad 90 bagaży podręcznych, to reszta idzie do luków. A przecież nie dam laptopa do luku. Stoję, kucam, kręcę się, żeby tylko już się ruszyć. Jak idę to nie boli. No trochę boli, ale nie denerwuje chociaż, nie świerzbi, nie drętwieje. Poszliśmy kawałek i znów czekanie. Pod jakąś wiatą na płycie lotniska. Córka jakiegoś pana wiesza się na poręczy i robi "leniwca", a ja bym nie miał siły tak wysoko nogi podnieść. Blokuję kolana, opieram się o słupek i jakoś stoję. Wsiedliśmy do samolotu. Oczywiście Boeing 747-800 w wersji RYR (czyli dla Ryanaira) ma siedzenia dla karłów. Siadam, mam miejsce przy przejściu, i myślę "nie wyrobię, zejdę tu przez 3 godziny". Jeszcze te bźdzągwy będą chodzić z tym wózkiem nieszczęsnym z perfumami i herbatą, to nóg w przejściu nie położę. Już mnie kiedyś tak obudziły jak dostałem wózkiem w kolano. Wyjmuję Kindle, próbuję czytać, ale oczy mi się zamykają. Z resztą czytam o jakimś locie na Wyspy Owcze. Lecę i czytam o locie. Myślę, pośpię, ale tak: głowę oprę o fotel naprzeciwko to boli czoło, w lewo przechylę, jakiś koleś, w prawo, ten korytarz z perfumami i żarciem, nieszczęsny. Kark boli, nogi świerzbią, bo zgięte od półtorej godziny pod kątem 90 stopni, a ja chcę tylko się położyć. Siódmy krąg.
Kupuję herbatę, żeby czymś czas zająć. Piję, jakaś dziwna, czarna, gorzka jak piołun, ciemna jak smoła. Gówno irlandzkie jakieś, na 10tys metrów.
Ale wypiłem. Ile minęło, sprawdzam. 15 min? No chyba żart.
W końcu jakoś o stolik oparty odpływam. Ale nie na długo. Pół godziny później budzi mnie jakiś wózek z perfumami, czy krzyk dziecka, nie pamiętam, wyparłem. Patrzę na zegarek. Jeszcze 45 minut, o ile wiatr był w plecy. Przekręcam nogi w lewo w prawo, pod moje przesło, pod fotel przede mną, na przejście, cuda na kiju. I nic nie pomaga. Albo pomaga, ale na minutę.
Lądujemy. Zbawienie. Ale nie, trzeba pojeździć w kółko po lotnisku, byle dłużej w tej klatce. Gaśnie lampka od pasów, wyskakuję z fotela jakby mnie coś ugryzło, żeby wreszcie nogi wyprostować. Ból spowodowany zgięciem nóg teraz został zastąpiony po prostu bólem ze zmęczenia. Stanie męczy. Każdy krok jest trudny, ale idę, byle szybciej do domu. Lepsze to niż stanie w kolejce. Czekając na bagaż usiadłem wreszcie wygodnie. Mógłbym tam tak siedzieć do rana. Ale bagaż przyjechał, już północ na zegarze, więc lecę na autobus. Staję w kolejce. Nie zmieściłem się do pierwszego autobusu. I znów stanie. Stoją wszyscy, bo miejsca siedzące są może trzy a ludzi z pięćdziesiąt. Usiesli starsi państwo, a reszta stoi. Stoję. Północ, 12 godzin od końca biegu. Kucam, wstaję, kucam i wstaję. Chodzę w kółko tej nieszczęsnej walizki. Ósmy krąg.
Mam dość. Widzę taksówki. Przechodzi mi przez myśl, żeby złapać jedną, ale kalkuluję szybko w głowie ile by to kosztowało w złotówkach i myślę, że taniej wrócić tym Ryanairem do Polski. Po 20 minutach kolejny autobus. Wsiadam i w jakimś półśnie dojeżdżam do Barcelony. Ale nieszczęściem Aerobus wysadza ludzi na najbardziej zatłoczonym placu Barcecelony, a ja do domu mam jeszcze 4km. Metro nie chodzi, autobusy nocne to zło. Szukam taxi, ale jej jak na lekarstwo. Stoję i macham rękoma do taksówek. Jak jakiś debil. Wszystkie zajęte albo ktoś mnie ubiega. Chodzę po Placa Catalunya, w kółko, byle nie stać. Bo stanie boli. Jak usiądę lub kucnę to się żadnen nie zatrzyma. Dziewiąty krąg. Po piętnastej taksówce straciłem wiarę. Myślę, 4km pieszo dałbym radę, ale nie w tym stanie. Wreszcie zbawienie, taksówkarz mruga mi awaryjnymi. Wsiadam, podaję adres i już dalej nie pamiętam. Cośtam mi opowiada o historii tej ulicy którą jedziemy i że są dwie o tej nazwie, ale mam to w tyle. Byle do łóżka.
Wtargałem walizkę na pierwsze piętro, wziąłem prysznic (chociaż myślałem, że już nie dam rady tego dnia) i usnąłem. Nawet nie pamiętam kiedy.

Zupełnie serio mówiąc, był to jeden z najcięższych (fizycznie) dni mojego życia. Więcej takiej głupoty nie zrobię. Jak to mówią "nie róbcie tego w domu".

Aha, zdjęcie będzie kiedyś w lepszej rozdzielczości:)