Etykiety

sobota, 16 lipca 2016

Zimny obiad na ciepły dzień

W planach było coś innego, ale było za gorąco, więc z jakichś rzeczy w lodówce zrobiliśmy coś takiego:


Żeby zrobić coś takiego pysznego trzeba mieć:
  • Stary makaron, który został z innego obiadu
  • Truskawki
  • Jogurt naturalny
  • Mleko kokosowe
  • Cukier
  • Cukier waniliowy
  • Migdały
Podsmażamy na maśle truskawki, dodajemy cukru, dusimy, żeby wypuściły sok. Zalewamy mlekiem kokosowym (ok pół puszki) i jogurtem naturalny. Dosładzamy do smaku. Studzimy i podajemy posypane uprażonymi migdałami.

(Przepis Marty)

niedziela, 26 czerwca 2016

Velocity

Trzy dni konferencji minęły raczej spokojnie. Velocity Conference odbywa się w Santa Clara co roku, w Hyett Hotel, a właściwie w Centrum konferencyjnym przy tym hotelu. Wykłady, tutoriale i "keynoty" (takie krótkie prezentacje) trwały praktycznie cały dzień od 9 do 18 z krótkimi przerwami na jedzenie (wszystko pyszne i sponsorowane przez organizatorów i sponsorów konferencji). Organizatorzy zadbali o to, żeby nam się nie nudziło. Oprócz wykładów odbywała się wystawa. Wystawiały się wszystkie większe firmy związane z biznesem online. Był New Relic, IBM, Intel, Salesforce, GitHub i dziesiątki innych. Czasu między wykładami starczało na dojście do hali z wystawą, obejście dwóch lub trzech stoisk i powrót na wykłady.
Codziennie były dwie dłuższe przerwy. Jedna na śniadanie, druga na lunch. Oczywiście, kiedy 1000 osób rzuca się na jedzenie na raz, to też nie ma czasu iść nic zobaczyć, bo trzeba stać w kolejach (chociaż muszę oddać, że organizacja była rewelacyjna i nigdy nie stałem w kolejce niż 10 minut). Każdy posiłek sponsorowany był przez inna firmę i znów muszę przyznać, że się postarali. Zawsze było coś wegetariańskiego, zawsze było dużó warzyw, różne rodzaje mięsa, ryby, orzechy, sery, przyrawy, sosy. Każdy mógł z tego skomponować własny obiad. Na śniadaniach raczej królowały słodkości: muffiny, ciasta i drożdżówki. Kawa, herbata i woda dostępna była cały czas na wszystkich korytarzach. Nie głodowałem!
Po wszystkich wykładach (więc ok 18) codziennie był "bankiet", chociaż pewnie niektórzy inaczej wyobrażają sobie bankiet. Po protu wszyscy wychodzili na patio hotelu (z basenem!) mogli wziąć z baru co chcieli do picia (również wszystko za darmo) i posiedzieć i pogadać z ludźmi spotkanymi na konferencji.
Pierwszego dnia poznałem kilka osób z Nowego Jorku i z Kanady i nimi posiedziałem jakiś czas. Poznałem też przypadkiem dziewczynę, która dawała wykład, jest Rosjanką, ale mieszka w San Francisco. Od słowa do słowa okazało się, że razem ze swoim chłopakiem przyjmują w domu Cauch Surferów, i że chętnie da mi miejsce do spania na weekend (właśnie siedzę w pociągu i do nich jadę).
Drugi dzień był jeszcze bardziej intensywny, już od 8 nie dali nam spokoju zaczynając dzień od "speed networkingu", to coś takiego jak "speed dating" tylko to nie "dating". Szczerze to uważam to za coś kompletnie bez sensu. Ale cóż. Od 9 do 11 świetne Keynoty otwierające główną część konferencji, a później wykłady.
Wykłady nie zawiodły, a szczególine ostatnie spotkanie, już nieformalne z reprezentantem W3C (WWW Consorcium - to taka organizacja, która ustanawia standardy w Internecie) i przedstawicielami wszystkich największych przeglądarek i pogadać o przyszłości internetu, rzeczach, których nam brakuje w przeglądarkach itp. Byli programiści z Firefox, Chrome, Safari i Microsoft Edge. Bardzo ciekawe spotkanie. Niestety pokryło się z bankietem, więc żeby sobie odbić pojechaliśmy w kilka osób z tego spotkania na Tajskie Noodle.
Trzeciego dnia oczywiście też nie było mowy o nudzie. Od rana wlewali nam do głów jak zrobić internet piękniejszym miejscem. Cały dzień biegałem z wykładów na wystawę, żeby zobaczyć jak najwięcej stoisk, porozmawiać z ludźmi i zebrać jak najwięcej gadżetów (!). Niewiele brakowało, żebym wygrał robota BB-8 (wylosowali mnie, ale nie byłem na miejscu, żeby odebrać:( )
A propos gadżetów, to jest coś niesamowitego. Nie jestem pewien czy Oni chcą nas tak przekupić, czy po prostu robią sobie reklamę, ale zebrałem w sumie 8 tshirtów, mini jenge, łądowarkę do telefonu, dwa długopisy, dwie torby, skarpetki, dwie książki, chore ilości naklejek i być może coś jeszcze.
Pod koniec z ludźmi z dnia pierwszego pojechaliśmy jeszcze do znanej (tutaj) sieci fastfodowej In-n-Out na wielkiego podwójngo burgera z frytkami. Jest to sto razy lepsze niż McDonalds!
A dziś już piątek. Rano spakowałem się, pożegnałem z włąścicielem mieszkania, pobiegałem jeszcze raz w Santa Clara i jadę do San Francisco. Dziś zaczynam "wakacje".
Pewnie napiszę też niedługo coś o tym mieście hipisów i gorączki złota..

wtorek, 21 czerwca 2016

Kalifornia 2

Dziś dzień poświęciłem na zwiedzanie silikonowej doliny. Jeszcze trochę nie przyzwyczajony do tutejszego czasu obudziłem się o 6 rano i usiadłem trochę do komputera. Szukam jakiegoś wygodniejszego noclegu bliżej San Francisco na weekend, żeby nie musieć używać Caltrainów, które są fajne, ale jadą do Frisco długo. Niestety póki co bez sukcesu.
Po śniadaniu spotkałem wspomnianego Fina. Fin nazywa się Juha (czy jak to się pisze..) i mieszka w USA od 20 lat. Wcześniej mieszkał w Meksyku. Oczywiście jest inżynierem. Juha zaproponował mi, że może mnie zawieźć do Cupertino (tam jest siedziba Apple) jeśli najpierw pojadę z nim na śniadanie i odebrać jego koleżankę z hotelu. Zgodziłem się. Juha okazał się bardzo sympatycznym i dowcipnym człowiekiem. Rozmowa się kleiła:)
Ok 11 zostawili mnie pod drzwiami Apple na 1 Inifinite Loop. Apple w swoich komputerach jak i w rzeczywistości jest niezbyt przyjazne dla ludzi. Do budynku nie da się wejść, nie ma żadnej strefy dla zwiedzających, tylko jeden apple store, taki sam jak wszystkie inne. Zaraz więc poszedłem do przyszłej siedziby Apple, która jest jeszcze w budowie, ale warto ją zobaczyć. Jest olbrzymia i wygląda jak stadion. Tak to będzie wyglądać:

foto: techinsider.io
I faktycznie tak wygląda. Budynek już w dużej części jest zbudowany. Robi wrażenie.
Z Apple pierwszy raz w życiu złapałem "Ubera", jak ktoś nie wie to musi pogooglać, bo za długoby tłumaczyć tutaj. Uber zawiózł mnie do Google. I Google już jest bardziej przyjazne dla ludzi. Kampus jest ładny, można pochodzić, pooglądać. Jest budynek dla zwiedzających, jest sklep z gadżetami. Można nawet wziąć udział w teście dla Google. Testowałem nowy program (nie mogę powiedzieć jaki, bo podpisałem lojalkę:P) i w nagrodę za 10 minut gadania dostałem figurkę androida;)

Z Google udałem się do muzeum historii komputerów, które z zewnątrz wyglądało świetnie (na ulotce też!) niestety dziś okazało się być zamknięte z powodu jakiegoś prywatnego eventu. Szkoda, bo wyglądało to na prawdę imponująco. Żeby to wynagrodzić załapałem autobus (i znów klima przekręcona na minimalną temperaturę) i pojechałem do Muzeum Intela.

Szkoda, że miałem tak mało czasu (1 godzinę do zamknięcia muzeum) bo nie zdążyłem przeczytać dużej części historii firmy. Jest przeciekawa! Kilka ciekawostek:
  • Po otworzeniu firmy Intel zatrudniał 12 osób, rok później 106 (!)
  • Korespondencja do Intela na początku działalności była tak duża, że nie mieściła się w skrzynce na listy i listonosz wrzucał ją do samochodu właściciela
  • Prawo do marki "Intel" firma kupiła za 15 tys. dolarów od jakiejś firmy, która nie robiła nic związanego z informatyką
  • Białe kombinezony używane w komorach do tworzenia procesorów zrobione są z Gore-Texu
  • W latach 80tych (roku nie podam bo nie pamiętam) żeby wyciągnąć firmę z kryzysu, wszyscy pracownicy zgodzili się pracować 25% więcej przez 6 miesięcy. Wszyscy byli udziałowcami, więc mieli w tym swój interes. Na koniec dostali kufle z napisem "Przezyłem 125%"
  • Intel razem z Xeroxem (chyba też w latach 80tych) ustanowili standard Ethernet, który jest stosowany w do tej pory w większości sieci. Dla niewstajemniczonych to te kabelki od internetu z wtyczką podobną do telefonicznej to właśnie kable Ethernet.
Więcej teraz nie pamiętam.

Na koniec dnia poszedłem po raz kolejny do vege-hindusa i muszę jeszcze raz go pochwalić. Zjadłem super Indyjski bufet za $9.70 i popiłem zieloną herbatą. Super! A jutro konferencja, więc kładę się spać:)

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Kalifornia, część 1

Po kilku przygodach wreszcie wylądowałem w USA, w Kaliforni. Ten post będzie raczej krótki, tylko, żeby zobrazować jak to wyglądało. W sobotę już postanowiliśmy mnie przestawić na czas San Francisco, więc poszliśmy spać późno. Po 3 godzinach spania pojechałem na terminal w Barcelonie i tam, po horrendalnych kolejkach do bramek Air Berlin (mieli tylko 3 bramki na wszystkie swoje loty!) wsiadłem do samolotu do Dusseldorfu.
W Dusseldorfie Panie z obsługi lotniska kazały nam szybko biec do Terminalu międzynarodowego do bramki C37, bo nasz samolot był spóźniony i żeby nie czekali. Oczywiście po drodze 3x sprawdzali moje dokumenty (jeszcze na początek mnie zestresowali, bo chcieli ode mnie dokumentu ETSA, który wypełniają tylko ludzie którzy nie potrzebuję wizy). W końcu wsiałem do samolotu Airbus A330-200. Pierwszy raz leciałem dużym samolotem i muszę przyznać, że lepiej sobie to wyobrażałem. Miejsca wcale nie jest więcej niż w przysłowiowym Ryanairze, fotele raczej mało wygodne. Z jakiejś przyczyny "klima" włączona była całe 11 godzin tak mocno, że marzły mi ręce. Musiałem całą drogę siedzieć pod kocem. Nie mogłem w zasadzie czytać, bo jak wyjmowałem ręce spod koca, żeby zmienić stronę, to było mi zimno. Wszyscy pozamykali wszystkie okienka (niestety) więc zrobiło się ciemno. Dobrze, bo pospałem, ale głupio, bo nic nie widziałem. A niestety siedziałem w środkowym rzędzie.
Po drodze obejrzałem dwa filmy i spróbowałem obejrzeć trzeci, ale nie dałem rady. Za głupi.
Myślałem, że będzie wygodniej i nudniej. Czas całkiem szybko zleciał, tylko wszystko mnie potem bolało. Ale przeżyłem.
Wrażenie po wylądowaniu - obsługa lotniska w San Francisco to straszne buce, o których nie chce się nawet opowiadać. Koniec końców po kolejnych 3 kontrolach dokumentów poszedłem do Bart Train (to takie metro) i dalej przesiadłem się na Coltrane (takie podmiejskie) do Santa Clara.

Dolina krzemowa z okna pociągu wygląda trochę jak przedmieścia Łodzi. Trochę drzew, trochę gruzu, jakieś fabryki. Nic ciekawego. Tylko nazwy stacji jakby znajome: Mountain View (Google), Palo Alto (Facebook) no i Santa Clara (Adobe). Tak się zastanawiałem co sprawiło, że akurat tutaj powstały te firmy. Wszystkie z tych miejscowości wyglądają jak takie typowe amerykańskie wioski z filmów. Rzędy identycznych domów, motel, burger, kebab, tajskie żarcie, market meksymański i dalej rzędy domów. I żywej duszy na ulicy.. Chyba przez uniwersytety, ale znów, dlaczego tutaj jest jeden z najlepszych uniwersytetów w USA (Stanford)?

Nie wiem, może dowiem się niedługo.

Przejechawszy dolinę krzemową dotrałem do mojego lokum. Mieszkam w mikroskopijnym pokoju w domu Kolumbijczyka. Sympatyczny człowiek. Ma małą córeczkę i papugę. Podobno mieszka tu też jakiś Fin, ale nie widziałem go jeszcze. Wcześnie rano wychodzi do pracy.

Żeby było tradycyjnie po amerkanńsku wczoraj zrobiłem zakupy w meksykańskim markecie i zjadłem w wegetariańśkiej, indyjskiej knajpie (nota bene pyszne Kofty z chlebem Naan). Chyba, jeszcze pana Hindusa odwiedzę.

Tymczasem zbieram się. Dziś chcę zobaczyć te firmy, skoro jestem już tak blisko. San Francisco zostawię na weekend.

niedziela, 29 maja 2016

Śniadanie po bieganiu w 12 krokach

Prosty przepis na pyszne śniadanie po porannym bieganiu (lub rowerze):
  1. Wracamy z biegania
  2. Budzimy Martę
  3. Smażymy na odrobinie oleju duże jabłko pokrojone w platerki (0.5cm)
  4. Dodajemy jakiś alkohol (z braku innego dałem nalewkę wiśniową, ale pewnie lepsze byłoby z rumem)
  5. Włączamy piec na 180 stopni
  6. Alkohol odparowuje, dodajemy do jabłek:
    • Syrop klonowy
    • Żurawinę suszoną
    • Rodzynki
    • Pokrojone Migdały
    • Płatki owsiane
    • Sporo cynamonu
    • Sok z cytryny i/lub cukier trzcinowy do smaku
  7. Dusimy. Jeśli będzie sucho to dodajemy trochę wody.
  8. Do polania robimy śmietanę z cukrem waniliowym (z braku zrobiliśmy to z jogurtu)
  9. Do naczynia do zapiekania władamy jakiś stary ryż, który został z innego obiadu.
  10. Na ryż nakładamy jabłka i wstawiamy wszystko do pieca.
  11. Idziemy się umyć, bo jeszcze trochę śmierdzimy po bieganiu.
  12. 10-15 min później wychodzimy z łazienki, wyjmujemy ryż z pieca i jemy.
Powinno to wyglądać mniej więcej tak:

sobota, 28 maja 2016

Palafrugell

Palafrugell to taka miejscowość na Costa Brava, której nazwy przeciętny Polak nie potrafi przeczytać za pierwszym razem poprawnie. Spróbujcie:
.
.
.
.
.
.
Palafrużej.

Do Palafrugell trafiliśmy trochę przypadkiem. Chcieliśmy jechać do Girony na Temps de Flors (święto kwiatów), ale nie było możliwości zostać tam na noc. To abrdzo gorący okres w Gironie i wszystkie hostele i hotele są wyprzedane na kilka tygodni wcześniej. Usiedliśmy więc ze stroną Rome2Rio, i zaczęliśmy patrzeć dokąd łatwo się dostać. Kilka pomysłów upadło, aż w końcu trafiliśmy na Palafrugell. Autobus jedzie krótko, nocleg jest tani, a jeszcze do tego blisko do plaży. Na miejsce dotarliśmy w sobotę po południu, od właścicielki mieszkania dostaliśmy instrukcje jak wejść do domu, gdyż akurat tego dnia pracowała do późna. Niesłychane, jak ludzie sobie czasami ufają. Carmen zostawiła klucze do domku przy drzwiach, "schowane" na fotokomórce od światła i napisała mi wiadomość, który pokój jest nasz i gdzie jest łazienka. W domu faktycznie nie było Carmen, były za to dwa piękne koty. Oba barzo entuzjastycznie się z nami witały. Poniżej prezentuję Wam Pikachu:


Wieczorem poszliśmy zwiedzić miasteczko, które okazało się bardzo przytulne. Kilka barów, mały ryneczek.
Nieoczekiwanie na rynek wyszła grupa cheerleaderek, puścili muzykę, a one zatańczyły swój układ. Po dziesięciu minutach rozeszły się. Zaczęliśmy się zastanawiać o co chodzi. Okazało się, że miasteczko przygotowuje się na wielką imprezę wyglądającą jak karnawał (Carroussel Costa Brava). Całe trzy dni odbywały się imprezy parady i koncerty. Te panie cheerleaderki właśnie trenowały na paradę. Dowiedzieliśmy się jeszcze, że tego dnia wieczorem z tego samego powodu jest pokaz sztucznych ogni. Dowiedziawszy się gdzie i o której poszliśmy go zobaczyć:


było fajnie, ale zimno;)

Następnego dnia postanowiliśmy zobaczyć kawałek Costa Brava. Poszliśmy pieszo do miejscowości Tamariu, tam chwilę próbowaliśmy leżeć na plaży, ale bezskutecznie. Akurat słońce nam nie sprzyjało i chowało się za chmury. W związku z tym wypiliśmy szybką kawę i ruszyliśmy pieszo w stronę Llafranc drogą, która nazywa się Cami de Ronda. Cami de Ronda biegnie przez kilkadziesiąt kilometrów Costa Brava wzdłóź wybrzeża i nasz plan jest taki, żeby kiedyś przejść ją całą. Potrzebujemy tylko namiot:)

Po drodze widoki były raczej piękne i nie byliśmy niezadowoleni. Operując obszernym skrótem (cytując klasyka) było super. Tylko Martę trochę denerwowały buty, bo udała się tam w jej Minorkinach, ale nie zepsuło nam to humorów:)

W Llafranc zjedliśmy pyszne jedzenie morza (moje luźne tłumaczenie "sea food") i pojechaliśmy do Palafrugell zobaczyć paradę. O jedzeniu owoców morza więcej mogłaby powiedzieć Wam Marta, bo miała tego dnia trochę przygód z tym związanych. Ale koniec końców z przygody z sepiami wyszliśmy oboje bez szwanku.

Parada w Palafrugell jest ciekawa. Trwa okolo 3 godzin i platformy z tancerzami jadą przez całe miasto. Ludzie siedzą przy ulicy na krzesełkach, stoją, piją, rzucają konfetti. W sumie przejechało pewnie około pięćdziesięciu platform z ludźmi z różnych miejscowiści, w różnym wieku, i w różnym stylu. W jednym zespole postrafiły być dzieci 3-4 letnie i starsze panie po 70tce. Wszyscy równo tańczyli i śpiewali. Bardzo ciekawe doświadczenie. Poniżej dwa przykłady:



Następnego dnia już tylko wracaliśmy do Barcelony jeszcze z przystankiem na lody i obiad w Stant Feliu de Guixols. Teraz planujemy następne wycieczki, ale o tym w następnych postach.

Placki z ciecierzycy

Po pierwszej nieudanej próbie zrobienia wege-burgerów podeszliśmy do tematu po swojemu, nie czytając przepisów. I wyszło lepiej:
  • Słoik cieciorki gotowanej (chyba, że mamy cierpliwość gotować samemu)
  • Drobno pokrojona cebulka uprzednio usmażona
  • Białko jajka (akurat nam zostały białka, pewnie z żółtiem wyszłoby też spoko)
  • Zielona pietrucha
  • Mąka pszenna (tyle, żeby konsystencja była odpowiednia do lepienia kulek)
  • Sól, pieprz, garam masala
Wszystko blendujemy (chociaż chyba teraz wolałbym zostawić trochę kawałków cieciorki, żeby była lepsza konsystencja), formujemy kuleczki, obtaczamy w bułce tartej i smażymy. Na patelkni kuleczki rozgniatamy formująć ładne placki.

Do tego zrobiliśmy sos pieczarkowy. Smażymy i dusimy:
  • Cebulę
  • Pieczarki starte na tarce
  • Pietruchę zieloną
Dodajemy śmietany, soli i pieprz do smaku.
Z ziemniakami wygląda tak:


Dorsz, fasola i szmorgurki

Kolejny przepis z Barcelony: Dorsz z fasolką i szmorgurkami.
Szmorgurki to przepis sciągnięty z mojej cioci i taty, ale zrobiony na "oko", a raczej "na język" z pamięci, gdyż nie mam nigdzie zapisanego oryginalnego przepisu. Reszta zrobiona też jako eksperyment ale wyszło pysznie. Do naczynia do zapiekania władamy:
  • Posolonego i polanego cytryną Dorsza (chyba, że dorsz jest już słony to nie solimy)
  • Fasolkę szparagową
  • Liście szpinaku
  • Dwa ząbki czosnku pociachane
  • Podlewamy bulionem
Całość przykrywamy folią "ameliniową" i wkładamy do pieca na 180 stopni na 20-30 minut.
Smażymy cebulkę (ja miałem tylko czerwoną i wyszło git) z odrobiną białego wina jeśli mamy. Solimy, pieprzymy i Curry-ujemy. Na cebulkę rzucamy półplaterki ogórka zielonego (grubości ok 1cm). Smażymy trochę, żeby ogórek sflaczał, następnie zalewamy śmietaną i dodajemy dwie łyżeczki musztardy. Musztarda jaką dysponujemy jest bardzo ostra, więc dałem tylko 2 łyżeczki. Myślę, że słabszej można dać spokojnie 3-4. Musimy czuć  smaku musztardę i curry.

Podajemy jak na zdjęciu:

sobota, 30 kwietnia 2016

Mi Norka

Minorka to taka wyspa, wchodząca w skład archipelagu Balearów. Należy do Hiszpanii, oficjalny język to kataloński, jej flaga wygląda jak flaga Katalonii z niebieskim kleksem po lewej stronie. Długość 50km, szerokość 25.
Minorka znana jest z plaż z białym piaskiem, skórzanych klapek, ginu i pasty mięsno-paprykowej.
Z czterech powyższych rzeczy przetestowaliśmy trzy. Nie udało się zobaczyć plaży.

Do Mahon polecieliśmy w piątek po południu, tak, żeby jeszcze coś wieczorem zobaczyć. Po dotarciu do naszej kwatery w Son Vilar postanowiliśmy pierwszy wieczór spędzić na obejrzeniu niedalekiej miejscowości Es Castell. Myśleliśmy, że potem nie będzie już na to czasu. W Es Castell jest mały porcik, mały ryneczek, małe uliczki. Tak to bywa w małych miasteczkach. Jedno co jest duże w Es Castell to ceny. Z kolacji z widokiem na zachód słońca postanowiliśmy więc zrezygnować i poszliśmy do bardziej lokalnego baru, gdzie zjedliśmy zacną lasagnę i filet z kurczaka. Popijając drugim kieliszkiem wina zorientowałem się niestety, że ból w gardle, z którym leciałem z Barcelony, nie jest jednak bólem gardła, tylko dziąsła przy ósemce. Po powrocie do domu poszliśmy spać z nadzieją, że ból do rana przejdzie.

Ból nie przeszedł, a tylko pojawił się kolejny z drugiej strony gardła, tym razem już faktycznie spowodowany jakimś lekkim zawianiem. Tak więc w sobotę rano nie mogłem przełykać. Pomyślałem, że właśnie tak zrujnowały się moje trzydniowe wakacje, ale Marta nie dała za wygraną i zaciągneła mnie do najbliższej apteki. Jak wiadomo hiszpańskie środki przeciwbólowe są dużo mocniejsze od polskich, więc po spożyciu sporej dawki Ibuprofenu i tabletki na gardło z lidokainą bóle zaczęły ustępować. Ibuprofen towarzyszył mi już do końca naszej Minorkańskiej przygody. Spotykałem się z nim co dwanaście godzin.

Tego dnia chcieliśmy zobaczyć "stolicę" Minorki - Mahon oraz pojechać do miejscowości zwanej Fornells. Mahon jest bardzo małe, całe miasto można przejść pieszo w dwadzieścia minut. Tego dnia obchodzone było Sant Jordi, czyli dzień świętego Jerzego. Wszyscy na ulicach sprzedawali książki i róże, a gdzieniegdzie ludzie czytali na głos jakieś hiszpańskie dzieła. Całkiem miło i ładnie. Do tego pogoda dopisała, więc ludzi było całkiem sporo. To jedno z dwóch miejsc, gdzie widzieliśmy ludzi. W pozostałych częsciach miasta czuliśmy się trochę jak w horrorze. Ulice puste, żadnego odgłosu. Kiedy przestawaliśmy rozmawiać słyszeliśmy śpiew ptaków.

Po obejrzeniu straganów z książkami i wypiciu kawy poszliśmy na autobus do Fornells. Problem z autobusem do Fornells jest taki, że nie istnieje. Przynajmniej poza sezonem. W ogóle cały system autobusów na Minorce jest dość kuriozalny. Dworzec w Mahon ma 28 peronów, z pierwszych kilku odjeżdżają taksówki (bo i tak nie ma tam autobusów), a z dwudziestu kolejnych odjeżdżają autobusy w 5 kierunkach, każdy raptem po kilka razy dziennie. Większość z tych kierunków jest oddalony od Mahon o kilka kilometrów. Jedyna dłuższa trasa to Mahon-Ciudadella.
Zostaliśmy więc z Mahon, pochodziliśmy po nim i trafiliśmy do bardzo przyjemnego miejsca, zwanego Mercado des Pescadores, czyli Market Rybaków. Pół marketu nadal jest sporym sklepem rybnym, drugie pół przerobione zostało na bar. Na środku marketu dwóch hiszpanów grało na gitarach hiszpańskie hity i dziesiątki autochtonów (to drugie miejsce gdzie spotkaliśmy ludzi!) tańczyły i śpiewały z nimi. Tam też udało nam się zjeść pyszne kanapeczki w ramach lunchu i wypić Pomadę z lokalnym Ginem (to taki drink cytrynowy). Tego dnia już dużo nie zrobiliśmy. Udało nam się tylko jeszcze raz dotrzeć do Es Castell na kolację i iść spać. Plan na niedzielę - Ciudadella.

Do Ciudadelli autobus odjeżdża o 12:30 - tak mi się przynajmniej wydawało. Marcie wydawało się, że o 11:30, ale zaufała mojej pamięci. Nie powinna była. Na stację weszliśmy o godzinie 11:31 i słyszeliśmy tylko warkot odjeżdżającego silnika. Kolejny autobus o 13:30. Mieliśmy więc stracone 2 godziny. Do tego wiedzieliśmy, że jedyny powrót z Ciudadelli jest o 17:30, więc na miejscu będziemy mieć niecałe 3 godziny. Bez sensu.

Zdenerwowałem się. Na publiczny transport, na moją złą pamięć i ogólnie na wszystko. Postanowiliśmy spróbować się dostać do Ciudadelli inaczej - poszliśmy na drogę wyjazdową i zaczęliśmy "robić palec" bo tak hiszpanie mówią na łapanie stopa (hacer dedo). W dwadzieścia minut zatrzymały się trzy samochody i ten trzeci mógł nas zabrać do miejscowości w której też możemy złapać autobus do Ciudadelli. Przynajmniej nie musieliśmy siedzieć w Mahon. Tak trafiliśmy do Alaior.

Alaior to jeszcze mniejsza miejscowość, gdzie jest mikroskopijny rynek i zamknięty kościół. W ogóle kościoły na Minorce są zamknięte. Do żadnego nie udało nam się wejść. Mają też przyzwoitą kawę na tym małym ryneczku. Po godzinie spędzonej w Alaior pojechaliśmy do kolejnego miasta widma - Ciudadelli.

To centrum turystyczne wygląda znów jak miasto z horroru. Wszystko zamknięte, żadnych ludzi na ulicach. Środek miasta, a słychać śpiew ptaków i szum wiatru. Brakuje tylko odgłosu skrzypienia zardzewiałej huśtawki. W Ciudadelli spróbowaliśmy najdziewniejszych lodów w życiu - o smaku serowo figowym. Nie polecamy, spora część wylądowała w śmietniku. Spróbowaliśmy też Orxaty - tradycyjnego hiszpańskiego drinka z mleka i migdałów ziemnych oraz wybraliśmy się na dość długi spacer w celu zobaczenia Majorki (tak, tak na horyzoncie widać Majorkę!). I w zasadzie to tyle, bo później musieliśmy już uciekać na autobus. Tym razem nie chcieliśmy się na niego spóźnić.

Ostatni dzień spędziliśmy pływając katamaranem po porcie Mahon. Wtedy już żadna przygoda nam się nie przydażyła. Oprócz sporego wiatru było całkiem normalnie i relaksująco.

Na Minorkę jeszcze wrócimy. Na pewno będzie to w cieplejszym okresie i wynajmiemy wtedy samochód. W ten sposób uniezależnimy się od tego niedorozwiniętego transportu publicznego i może zobaczymy wreszcie jakieś plaże:)

Sałatka Superłososiowa

Ostatnimi czasy wyzwalam się z utartych schematów sałatkowych i wchodzę na trochę bardziej abstrakcyjne poziomy. Odszedłem więc od klasycznego sosu typu oliwa z octem i skręciłem w kierunki majonezu. A oto co z tego powstało:
  • Łosoś wędzony
  • Szpinak
  • Inna zielenizna (np sałata lodowa)
  • Rodzynki
  • Zielona pietruszka
  • Czarne oliwki
Powyższe składniki mieszamy w rozsądnych proporcjach i zalewamy takim oto sosem:
  • 3 łyżki majonezu
  • 2 łyżki oliwy
  • łyżeczka wędzonej papryki
  • suszona pietruszka
  • sól i pieprz do smaku
  • imbir (!) też do smaku
Jest całkiem dobre:)

sobota, 9 kwietnia 2016

Pasta z Oberżyny

Przepis kolejny z Barcelony. Marta po odkryciu w naszym mieszkaniu blendera blenduje wszystko. Mnie jeszcze nie zblendowała, ale tylko dlatego, że dobrze się przed tym broniłem.
Żarty na bok, blendowanie wychodzi jej zacnie. Poniżej przepis na Pastę z Oberżyny (czy jak kto woli z bakłażana), która najlepiej smakuje jako dip do warzyw. Ale pewnie na chlebie też się sprawdzi.


  • Oberżyna
  • 3 oliwki
  • Oliwa z oliwek
  • Garstka płatków migdałowych
  • Sól i pieprz
  • łyżka świeżej kolendry
  • 3 łyżki czerwonej fasoli z puszki
  • Ząbek czosnku
Bakłażan pokroić w talarki, posolić i odstawić na kilkanaście minut. Zetrzeć/zmyć nadmiar soli z talarków.  Wstawić do piekarnika na ok. 30 minut na 190° opcja grilowanie lub zgrilowac na patelni. Po otygnięciy zdjąć skórkę i zblendować z innymi składnikami.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Sant Andreu

Tym razem wylądowałem w Barcelonie na dłużej. A właściwie to wylądowaliśmy, bo jak pisałem wcześniej jest nas dwójka. Tydzień po wprowadzeniu się do nowego mieszkania mogę chyba opisać nasze pierwsze wrażenia odnośnie okolicy.
Mieszkałem w Barcelonie prawie w każdej dzielnicy i każda ma swoje wady i zalety. Jedna jest zbyt turystyczna, druga za głośna, trzecia nie ma parków, a czwarta jakaś taka dziwna. Centrum zbyt w centrum, obrzeża zbyt obrzeżne. Tym razem po raz pierwszy mieszkam w Sant Andreu. Zwykle kiedy komuś mówię, że mieszkam w Sant Andreu to reakcje są takie:
  • "Dalej się nie dało???"
  • "Gdzie to w ogóle jest?"
  • "To jeszcze jest Barcelona?"
I tym podobne.
Odpowiedzi na te pytania są następujące:
  • Dało się, ale jakoś nie było ofert
  • Północ Barcelony, tam gdzie La Maquinista
  • Tak, Barcelona i to część całkiem dobrze skomunikowana z centrum
Sant Andreu to faktycznie suburbia, ale takie fajne i dla ludzi. Codziennie zaskakuje nas coraz bardziej. Nasz blok stoi przy głównej ulicy wyjazdowej z Barcelony (jednej z diagonali), która nazywa się Avenida Meridiana. Meridiana to ulica, która na naszej wysokości ma 9 pasów (5 w jedną i 4 w drugą). Dużo, ale o dziwo, nie jest od niej głośno. Może mamy dobre okna.
Na oko zwykłe blokowisko, ale nie do końca. Mimo, że otaczają nas duże bloki, to jest bardzo dużo powietrza. Bardzo szerokie ulice i chodniki dają dużo przestrzeni. Dodatkowo wszędzie są place, trawniki i parki, które sprawiają, że jest całkiem przyjemnie. W promieniu 10-15 min pieszo mamy praktycznie wszystko co nam do życia potrzeba, to jest: dwie stacje metra z dwiema różnymi liniami, stacja pociągów, dwa wielkie centra handlowe, kilka supermarketów, kilka warzywniaków, wszelkiej maści usługi od fryzjerów, cukierni, piekarni, restauracji do serwisów samochodowych, pralni, sklepów z butami, dentystów, policji i przychodni lekarskiej. Po drugiej strony ulicy mamy gigantyczny fitness klub, w którym można znaleźć wszelkiej maści zajęcia sportowe, siłownie, dwa baseny i w ogóle wszystko co można chcieć od fitness klubu.
Okolica jest spokojna, cicha i czysta.
Sam nasz blok i mieszkanie też jest świetne. Ładna i czysta klatka schodowa wyposażona w dwie windy, które szybko wiozą nas na szóste piętro. Mieszkanie całe wyparkietowane i ogrzane (to raczej rzadkość w tej szerokości geograficznej). Wyremontowana łazienka, przyzwoita kuchnia i spory salon pięknie oświetlony wielkim oknem wychodzącym za zachód. Dodatkowo współlokatorka i właściciele mieszkania wydają się być bardzo sensownymi ludźmi, którzy nie robią problemów.

Generalnie okazuje się, że to zadupie Barcelony, gdzie "psy dupami szczekają" to chyba najmilsza dzielnica, w której do tej pory mieszkałem:)

Zupa Marthewkowo-Cieciorkowa

Jak wiadomo lubimy jeść. A jeść się nie da jak się nie ugotuje. Albo nie zamówi, ale zamawianych nie będziemy raczej opisywać. Zatem zaczynamy. Pierwszy przepis, jest od Marty: Zupa Marchewkowa z Ciecierzycą:)

  • 2 litry wody
  • włoszczyzna w tym/do tego 0,5 kg marchewki
  • kostka rosołowa warzywna
  • 100- 150g ciecierzyca (ze słoika lub z puszki)
  • imbir
  • kurkuma
  • sól
  • pieprz
  • szczypta garam masala
  • grzanki (stara bułka, oliwa, sól, pieprz, dowolne zielsko)

Ugotować bulion z warzywami. Wyjąć niepotrzebne warzywa (por, seler itp)
Dodać ciecierzycę. Zmiksować. Przyprawić według gustu.
Dodać grzanki. Zjeść.


Jak to mówił Makłowicz "Proste i genialne":)

niedziela, 13 marca 2016

Przecież ostrzegałem

Tytuł jest zapożyczony. To tytuł płyty, której nie polecam.
Spadała na mnie niemoc twórcza. Przynajmniej piśmiennicza niemoc. Ostatnio napisałem coś we wrześniu. A tu już marzec. Nie napisałem o wyjeździe do Włoch ani kolejnej wizycie w Barcelonie.

Tym razem zapowiadam, że pisać będę. Bo będzie o czym.
Będziemy pisać o jedzeniu, o wyjazdach, o poszukiwaniu pracy i poznawaniu ludzi. O nowej nieznanej mi jeszcze dzielnicy Sant Andreu. O legalizacji pobytu, może o jakichś konferencjach, które być może niedługo się odbędą. Będziemy pisać razem z M. o przepisach, które lubimy lub o serach, które zrobimy i winach, które wypijemy i miejscach, które zwiedzimy.

Pod koniec miesiąca uciekamy z tego łez padołu (oczywiście żartuję, nie jest tu tak źle, ale brzmi dramatyczniej) i lecimy do Barcelony. Będziemy tam zarabiać na wakacje na Seszelach. Być może. A jeśli nie na Seszelach to chociaż na Farojach. Albo Azorach. Będziemy wracać do Polski oczywiście, więc osobiście mojego ironicznego humoru też zaznacie całkiem niedługo.

A nawiązując do tytułu, to przecież ostrzegałem, że jak nasz Miłościwie Panujący dojdzie do władzy to wyjadę. To wyjeżdżam. Chociaż to oczywiście tylko katalizator. Powodów było dużo więcej.

Zatem, miłej lektory życzę. Od kwietnia!