Etykiety

sobota, 28 czerwca 2014

Święty Jan i Blanes

23. Czerwca to w Katalonii największe święto w roku, noc świętojańska. Jak już wcześniej pisałem wszyscy we wszystkich nadmorskich miejscowościach idą na plaże, palą ogniska, puszczają fajerwerki, wszędzie jest muzyka i zabawa.
Na początku myślałem, że fajerwerki będą o północy, tak jak w sylwestra. Okazało się, że niezupełnie.
Ja San Joan spędziłem na grillu u moich znajomych Brazylijczyków. Akurat tego dnia grała Brazylia i chcieli obejrzeć mecz, więc zaprosili mnie, drugą brazylijską parę i zorganizowali grilla. Jedliśmy Xixo co podobno jest jakimś typowym daniem z Ekwadoru, jeśli mnie pamięć nie myli, a okazało się być zwykłymi szaszłykami z grilla.
Mieszkanie Karine jest piękne. Małe, ale niesamowite. Takie, w którym mógłbym mieszkać. Mieszkają na poddaszu dość wysokiego budynku, mają małą kuchnię i łazienkę, sypialnie z oddzielonym miejscem do pracy i salon z wyjściem na taras. Z tarasu widać pół Barcelony, nad tarasem wisi "żagiel" dający trochę cienia. Najważniejszym punktem programu są jednak okna. Oba pokoje, salon i sypialnia są prawie całe przeszklone. Od pasa do sufitu są okna na całej długości dwóch ścian mieszkania. Dodatkowo oczywiście duże szklane drzwi na taras. Niesamowicie jasne i optycznie przestronne mieszkanie.
Oprócz Karine i jej męża Julio mieszka tam piesek o imieniu Johny Walker. Johny Walker wygląda tak:


Wszystkie psy w rodzinie Julio nazywają się od marek Whiskey. Podobno jakiś pisarz czy poeta brazylijski powiedział kiedyś, że skoro pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, a whiskey jest najlepszą przyjaciółką to znaczy, że whiskey to zabutelkowany pies. Dziwne wnioskowanie. Ale dzięki temu mają już Johnego Walkera, Chivas Regal i Jacka Danielsa.
Wracając do San Joan, pierwsze fajerwerki ludzie zaczęli puszczać jeszcze przed meczem (czyli przed 22:00). I to nie tak jak u nas w sylwestra, że jakieś pojedyncze. Po prostu zaczęli strzelać. I strzelali, strzelali, strzelali... jeszcze jak się kładłem około drugiej nad ranem to strzelali. Niesamowite, ale też denerwujące.. No ale jedną noc w roku można przeżyć.
Oczywiście będą w brazylijskim towarzystwie nie mogłem się spodziewać innego języka niż portugalski. Trochę się zmęczyłem, ale nawet sporo zrozumiałem z rozmów, momentami się włączałem do rozmowy, ale raczej w jakimś Portunhol (czyli miksie portugalskiego i hiszpańskiego). Ale przynajmniej zrobiłem sobie praktykę przed lotem do Portugalii. Zrobiliśmy nawet grupowe zdjęcie:


Aha, tego samego dnia dostałem dobrą wiadomość, że mojej koleżance z Lizbony udało się kupić nam bilety na festiwal Super Bock Super Rock, więc już niedługo zobaczę tego Pana na żywo:


Na drugi dzień po grillu byłem umówiony ze znajomą z pracy, że coś zwiedzimy pod Barceloną, więc spotkaliśmy się o 10 na stacji Barcelona Sants i wsiedliśmy w pociąg do Blanes. Blanes to niewielka nadmorska miejscowość na północy Katalonii. Mają ładną (chociaż dość kamienistą) plażę, górę z zamkiem na szczycie, pasaż z barami i mały port turystyczny. Bardzo ładnie, malowniczo, ciepło i wakacyjnie. Stwierdziliśmy się, że czujemy się jakbyśmy byli na wakacjach gdzieś w ciepłych krajach, a przecież pojechaliśmy tylko godzinę pociągiem od Barcelony. Trochę się poleniliśmy na plaży, trochę pozwiedzaliśmy. Ogólnie dzień wypoczynkowy. Ale słońce mnie tak zmęczyło, że po powrocie do domu usnąłem o godzinie 22 i tak spałem prawie do 9 następnego dnia. I tak się skończył długi weekend. Następna historia opowie o kilkugodzinnym lunchu z ludźmi z pracy, który zjedliśmy wczoraj. Ale to jak znajdę trochę więcej czasu. Tymczasem się powoli pakuję, jeszcze odwiedzę plażę na chwilę, a potem kolacja z Marią i jutro na lotnisko.

D(ł)rugi weekend

Drugi weekend w Hiszpanii minął bardzo aktywnie. Przy okazji był to długi weekend. Sporo ludzi wzięło w poniedziałek wolne i mieli cztery dni wakacji. A to z tego powodu, że w Katalonii bardzo uroczyście obchodzą rozpoczęcie lata, czyli noc Świętojańską. Tutaj nazywają ten dzień Sant Joan. W nocy z 23. na 24. czerwca pali się ogniska na plaży, puszcza fajerwerki i je specjalne placki.
Ale po kolei.
Po piątkowym koncercie i całym tygodniu pracy postanowiłem się wyspać więc wstałem w sobotę chyba o jedenastej. Pobiegałem, posprzątałem, popracowałem i przyszło popołudnie. A po południu miałem wybrać się z dwiema koleżankami na koncert na plaży. Koncert niezwykły. Na plaży pod hotelem "W" postawili muszlę koncertową, a do muszli włożyli orkiestrę symfoniczną. Przed muszą na plaży usiadło kilka tysięcy ludzi i prawie w milczeniu słuchali muzyki klasycznej. Momentami czułem się jak w filmie. Zrobiło to wszystko ogromne wrażenie i to chyba nie tylko na mnie, bo po zakończeniu koncertu widownia nie chciała wypuścić muzyków i przez kilka minut aplauzowała. Krótki fragment koncertu można zobaczyć tutaj:


Niestety jakość pozostawia wiele do życzenia. Mam nadzieję, że niedługo uda mi się trochę filmów wrzucić na Vimeo i tam już będzie lepiej. Po koncercie udaliśmy się na Pinxos i jakieś drinki, a następnie do domu.
Moje towarzyszki w barze Pinxos wyglądają tak:


W niedzielę postanowiliśmy iść z Marią Jose na imprezę cykliczną pod tytułem "Picnik Electronik". Co niedzielę w parku na górze Montjuic odbywa się koncert DJów połączony z różnymi atrakcjami dla dzieci i dorosłych, sprzedażą ręcznie robionych ubrań, biżuterii, grami, zabawami, jedzeniem i piciem. Bardzo fajna opcja, żeby spędzić większą część dnia, niestety niezbyt tania, ale cóż.. w końcu to Barcelona.
O samym San Joan napiszę w kolejnym poście. Postanowiłem pisać krócej, a częściej. Tak może będzie łatwiej.

czwartek, 26 czerwca 2014

Droga Do Pracy

Lubię chodzić pieszo. Kto mnie zna nie mógł tego nie zauważyć.
A szczególnie lubię chodzić w Barcelonie. A to z kilku powodów. Po pierwsze można zobaczyć dużo ciekawych ludzi, ładnych budynków, a czasem dziwnych wydarzeń. Poza tym Barcelona jest dość mała i w większość miejsc można dojść pieszo. No i po ostatnie, topologia dzielnicy Eixample jest tak prosta (wszystkie ulice ułożone pod kątem prostym), że można na bieżąco podejmować decyzję czy idziemy dalej prosto czy skręcamy, a i tak dojdziemy tam gdzie chcemy. Dzięki temu za każdym razem moja droga do pracy może wyglądać inaczej.
Sprawdziłem już kilkanaście możliwości i zdecydowanie najbardziej podoba mi się jedna, którą opiszę poniżej. Na mapie wygląda tak:


Z domu wychodzę w lewo, czasem przed klatką siedzi Pan na wózku inwalidzkim, który chyba mnie już zaczął poznawać. Myślę, że tam sobie spędza poranki. Mijam pocztę i coś na kształt domu spokojnej starości. Potem dalej prosto aż do Av. Diagonal. Na Diagonal na środku jest pasaż dla pieszych, dwie ścieżki rowerowe, które o tej porze są bardzo ruchliwe. Wszyscy dojeżdżają do pracy, Panowie w garniturach, Panie w sukienkach. Jest kolorowo. Wzdłuż Między jezdnią a pasażem ciągną się palmy. Przyjemny, malowniczy widok z rana. Z Avenidy Diagonal schodzę po schodach i idę dalej prosto. Dochodzę do Gran Via de Les Corts Catalanes, która w tym miejscu jest wysoko, bo wjeżdża na estakadę, więc przechodzę tunelem pd spodem i skręcam w jedną z niewielu skośnych uliczek na Eixamplach, ulicę Ribes. Po lewej mijam nowy market Encants, który robi całkiem niezłe wrażenie. Wygląda tak:


Z tym, że ja mijam go dokładnie z drugiej strony niż na załączonym obrazku.
Ulica Ribes na początku ma jeden lub dwa pasy dla samochodów, dwukierunkową ścieżkę rowerową, a za Carrer de la Marina zostaje tylko szeroka ścieżka rowerowa i dwa chodniki. Oczywiście wszędzie dużo drzew.
Dochodzę do Carrer de la Marina i po lewej widzę słynne dwie wieże w Barcelonie. Często między nimi widać lądujący lub startujący samolot.
Wieże w nocy wyglądają tak:


Dobrego zdjęcia za dnia nie mam.
Dalej idę sobie uliczką Ribes, którą w tym miejscu mogą jeździć tylko niezmotoryzowani, a razem ze mną jadą rowerzyści, ludzie na deskorolkach, longboardach, hulajnogach i rolkach.
Niedługo skręcam w prawo w Ali Bei i przechodzę przez Pasaż San Joan zaraz obok Łuku Triumfalnego, który robi rano niesamowite wrażenie. Rano wygląda tak:


Znów, lepszego zdjęcia akurat nie mam..
Na pasażu San Joan kupuję w kawiarni "Oriol" croissanta za 1 Eur i już prawie jestem w biurze. Jeszcze tylko jedna przecznica, 5 pięter windą i jestem.

To bardzo miła droga do pracy i na pewno będzie mi jej brakować jak znów zasiądę do pracy w domu.

sobota, 21 czerwca 2014

Jeśli dziś jest piątek to idziemy na koncert

Kolejny piątek nam się zrobił, a jak to zwykle w piątki, w szpitalu San Pau jest koncert. Tym razem grała grupa jazzowa (taki smooth jazz, trochę przypominający Norah Jones, tylko po katalońsku). Maria znów załatwiła nam darmowe bilety, tym razem cztery, więc wybraliśmy się z Hektorem (chłopakiem Marii) i jej przyjaciółką Albą.
Bardzo przyjemny koncert, pogoda po raz kolejny dopisała. Samego szpitala już nie będę opisywał po raz n-ty, Ci co czytali albo byli to wiedzą, że jest piękny.
Zespół składał się z Pani Gemmy Abrie, która bardzo ładnie śpiewała,
a akompaniowali jej trzej panowie:
  • Pan z Kontrabasem
  • Pan z Perkusją
  • Pan z Pianinem
Ładnego zdjęcia z przodu, nie mam, ale tak wyglądali z tyłu:


Pan z pianinem schował się za kontrabasem..
Oczywiście w przerwie znów trochę pochodziliśmy po szpitalu i Maria sprzedała nam kolejne ciekawostki o sklepieniach, herbach i rzeźbach. Po koncercie złapał nas Mały Głód. Postanowiliśmy go zabić czymś lepszym niż Danio, więc poszliśmy do baru o wdzięcznej nazwie Cerveseria Clandestina, czyli w luźnym tłumaczeniu Piwiarnia Nielegalna i zamówiliśmy cztery piękne hamburgery. Mój był z pesto i serem pleśniowym i był na prawdę przepyszny.
I w zasadzie to tyle. Cała nasza czwórka wyglądała tak:


Maria trochę się śmiała, że wszyscy patrzymy w kamerę, a ona nie może oderwać wzroku od Hektora;) Może coś w tym jest.

Na koniec jeszcze zapodam, że zrobiłem przegląd zdjęć z zeszłego weekendu i są już na picasie:

czwartek, 19 czerwca 2014

Krewetki

Podobno najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Byłem i kasztanów nie widziałem.
Nie wiem gdzie są najlepsze krewetki, ale w Barcelonie są całkiem niezłe.
W sklepie gdzie można kupić krewetki, na przykład w sklepie rybnym, lub w Mercadonie jak to to ja uczyniłem, jest chyba z 6 rodzajów świeżych krewetek. Większe i mniejsze, ciemniejsze i jaśniejsze. Nie mam pojęcia na razie czym się różnią. Ale mam nadzieję się dowiedzieć.
Dziś po pracy postanowiłem kupić sobie takich krewetek. Wcześniej zrobiłem inwestygację i dowiedziałem się, że krewetki dobre są z czosnkiem i całkiem niezłe z kolendrą.
Zmodyfikowałem (dość mocno) znaleziony przepis i wyszło takie coś:
  1. Spaghetti (gotujemy jak zwykle)
  2. Krewetki (obieramy z pancerzy)
  3. Suszone pomidory (podsmażamy z czosnkiem na oliwie)
  4. Dodajemy do tego krewetki, dolewamy białego wina.
  5. Przyprawiamy i czekamy aż wino odparuje.
Ja dodałem przyprawy do ślimaków, bo była to jedyna przyprawa z kolendrą, a zawiera: kolendrę, kminek, czarny pieprz, papryczki Cayenne. Przyprawę rozgniotłem w drewnianym moździerzu.
Na koniec trochę parmezanu i voila.

Polecam:)

wtorek, 17 czerwca 2014

Dobry weekend nie jest zły


Siedzę sobie z Marią (współlokatorką) w salonie, pijemy wino białe i oglądamy hiszpańskie programy publicystyczne. Dowiedziałem się trochę o rodzinie królewskiej, trochę jej opowiedziałem o naszych kochanych politykach i aktualnej sytuacji z ministrami i NBP w roli głównej. Stwierdziliśmy, że wszędzie jest tak samo, dupa i kamieni kupa, parafrazując klasyka.
Ale miało być o weekendzie. Weekend się udał wyśmienicie.
Wszystko zaczęło się od tego, że umówiłem się ze znajomą z IAESTE po pracy w piątek, żeby pogadać o starych czasach, kiedy była na wymianie w Łodzi. Okazało się, że studiuje we Włoszech, przyjechała do Barcelony na Erasmusa i że zaraz kończy studia, myśli o założeniu firmy itp. Bardzo miłe spotkanie. Przeszliśmy się do Barri Gotic i po Bornie, pokazałem jej gdzie jeść tanie Pinchos i uciekłem do domu, bo byłem umówiony z Marią, że pójdziemy na koncert.
Koncert odbywał się w Szpitalu San Pau, czyli tam gdzie Maria pracuje i dzięki temu mieliśmy darmowe wejściówki. Grał kataloński zespół, którego nazwy nie znam, ale grali świetnie. Podobno była to rumba. Nie znam się, ale brzmiało super-hiszpańsko, do tego koncert był w ogrodzie, rozstawione były krzesełka, wszystko na świeżym powietrzu, a dookoła piękne budynki szpitala San Pau z witrażami, które były od środka podświetlone. W prowizorycznym barze można było kupić wino i tapas. W przerwie przeszliśmy się jeszcze raz po budynkach szpitala, które wieczorem wyglądają trochę inaczej niż w dzień. Wszystko było naprawdę niesamowite. Jeszcze po koncercie Maria postanowiła ukraść trochę lawendy, rosnącej w ogrodzie, bo chce sobie zrobić olejek do skóry. I tak uczestniczyłem w przestępczym procederze obcinania kwiatków w ogrodzie szpitala San Pau.
Wróciliśmy do domu około północy i jeszcze przy winie i pizzy przez dwie godziny dyskutowaliśmy o problemach świata, życiu i innych tematach. Wszystko na poziomie mojego podstawowego hiszpańskiego, ale nie było chyba tak źle;)
W sobotę byłem umówiony w miejscowości Caldes D'Estrac o godzinie 11:00. Plan był taki, że spotykam się z koleżanką, która była w Łodzi na wymianie, pójdziemy na plażę, zjemy coś i wrócę do Barcelony po obiedzie.
Na dobry początek spóźniłem się, bo okazało się, że do Mataro jeżdżą wszystkie pociągi, ale dalej już tylko co trzeci. Trasa pociągiem jest przepiękna, bo cały czas, zaraz po wyjechaniu z Barcelony, tory prowadzą wzdłuż morza. I to nie jakoś niedaleko morza, tylko literalnie przy samej plaży, momentami, nawet nie ma plaży, tylko skały i fale. Coś niesamowitego. Wygląda to mniej więcej tak:


Na stacji czekała na mnie Maria Jose i stamtąd ruszyliśmy nad morze. Po drodze okazało się, że dokładnie tego dnia ma urodziny, więc postanowiliśmy zjeść z tej okazji na lunch porządną Paelle. Dzień zaczęliśmy od świeżego soku pomarańczowego w chiringuito (czyli małym barze na plaży). Chiringuito wygląda tak:

Potem trochę plażowania, nawet wszedłem do wody, co nie jest u mnie zupełnie normalne. Ale woda była cieplutka i bardzo przejrzysta, więc się skusiłem. Leżeliśmy i gadaliśmy i nagle się zrobiła godzina 14, więc przyszedł czas na rzeczoną Paelle.
Udało nam się znaleźć miejsce w całkiem fajnej restauracji gdzie dostaliśmy pyszną Paelle. Jeszcze dostałem od Marii Jose wszystkie owoce morza, bo okazało się, że owszem Paelle lubi, ale "zwierzęta" z niej wyjmuje.
Po lunchu zgodnie z planem miałem wracać do domu, ale zostałem poproszony o pomoc z zakupach na wieczorną imprezę urodzinową. Pociąg do Barcelony był co 30 minut do samego wieczora, a że nie spieszyłem się nigdzie to nie odmówiłem. Zrobiliśmy zakupy, pomogłem wnieść do mieszkania (a sporo tego było) i stwierdziliśmy, że jeszcze razem coś ugotujemy, to będzie weselej.
Mieszkanie jest stare, trochę zaniedbane, ale przyjemne i oczywiście bardzo studenckie. Jest na pierwszym piętrze, a dzięki dość górzystej rzeźbie terenu z jednej strony okno jest naprawdę wysoko (na oko na wysokości 3. piętra), a z drugiej jest wyjście prosto do patio-ogrodu. Na patio jest materac, stół i krzesełka, lampiony i leżanka dla psa. W salonie rzutki i głowa manekina. W pokoju Marii Jose wieszak z abstrakcyjną ilością torebek. U współlokatorki bałagan, niepościelone (pewnie od kilku dni) łóżko. Na drzwiach kuchni wisi gumowy kurczak.
Patio-ogród wygląda tak:


Zrobiliśmy na wieczór sałatki i makaron i zanim się obejrzeliśmy przyszła pierwsza koleżanka Marii Jose na wspomnianą kolację. I tak od słowa do słowa ustaliliśmy, że zostanę na kolacji, poznam trochę ludzi, posiedzimy i pogadamy i na pewno będzie fajnie. Jedyny problem był taki, że miało być siedem osób i z nich wszystkich tylko Maria Jose mówi po angielsku. Ale stwierdziliśmy, że sobie poradzę.
Po pierwszej koleżance przyszła druga, potem trzecia. Po trzeciej spytałem nieśmiało, czy będzie też jakiś kolega. Okazało się, że nie (sic!) i tak zostałem w Caldes D'Estrac z siedmioma hiszpankami grając przez pół nocy w Kalambury. Oczywiście po Hiszpańsku. I było genialnie! Myślę, że po tych trzech tygodniach mój hiszpański wskoczy na wyższy poziom. Ostatni pociąg uciekł mi o 22:45, więc koniec końców wracałem do domu następnego dnia przed południem.
Żeby było śmieszniej około 22 zaczęła się burza, momentami padało, momentami tylko wiało, ale grzmoty i błyskawice umilały nam spotkanie do późnej nocy. Jeszcze nad ranem obudził mnie jakiś piorun niedaleko. A żeby było śmieszniej w mieszkaniu zostawiłem okna otwarte na oścież. Na szczęście okazało się, że w Barcelonie nie było wielkich burz ani deszczów i nic się złego nie wydarzyło.
W niedzielę jeszcze ogarnąłem mieszkanie, pobiegałem, popracowałem i to by było na tyle. Ale weekend uważam za udany.
A już niedługo powinny pojawić się pierwsze filmy!

środa, 11 czerwca 2014

Stres i Łosoś

Wczoraj był stresujący dzień. Zaczęło się od tego, że mamę przed wyjazdem bolały plecy i się oczywiście oboje zestresowaliśmy, a jeszcze przecież zaraz lot i to pierwszy lot samemu. No ale jakoś się mama rozruszała, do pociągu doszliśmy, a tam postanowiłem sprawdzić,z którego terminalu odlatuje samolot, tak na wszelki wypadek. No i mnie trochę zmroziło, bo na bilecie zobaczyłem
From: Warsaw
To: Barcelona

Przeczytałem to chyba dziesięć razy, żeby się upewnić, że czytam to co czytam. Tak, kupiliśmy zły bilet. Ja kupiłem zły bilet.
Więc od razu zacząłem kombinować jak jednak sprawić, żeby mama poleciała.
Sprawdziłem loty Wizzairem, potem poszukałem jakichkolwiek innych połączeń lotniczych z Warszawą. Znaleźliśmy opcję Norwegianen. Próba zabukowania lotu przez telefon nie powiodła się, bo mój telefon jest ostatnio dość wybredny. Pomyślałem, że skoro jesteśmy na lotnisku to napewno da się kupić bilet osobiście. Pobiegłem przodem do hali odlotów, znalazłem nawet panią z napisem Norwegian na marynarce. Niestety, okazało się, że nie da się w ten sposób kupić biletu Norwegianem. Tylko przez telefon lub stronę www. A do lotu zostało 60 min. czyli miałem 30 min, żeby kupić bilet i się odprawić. Na szczęście miałem przy sobie laptopa więc uruchomiłem telefoniczny internet na laptopie, zarezerwowałem lot i w ostatniej chwili udało się odprawić. Byliśmy ostatni w tym locie, pan po nas "zamknął lot". Jeszcze nas ochrzanił, że przychodzimy za późno na lotnisko...
A teraz tak sobie myślę, że to wszystko udało się załatwić tylko dzięki zbiegowi różnych okoliczności. Co gdybym nie miał laptopa? Albo nie miał internetu w telefonie? Albo miał starego iPhona, na którym nie da się uruchomić tetheringu? (to ostatnie to taki żart informatyczny:P)

No ale udało się. Jeszcze tego samego dnia dowiedziałem się, że moje następne mieszkanie zostało zalane i jeszcze nie wiem gdzie będę spał za 3 tygodnie. Ale to się wyjaśni.

A dziś był dzień z łososiem. Po długiej pracy, obiedzie sałatkowym i szukaniu jakichś ciuchów z koleżanką, wieczorem zrobiłem sobie dobrego łososia z cukinią. Przepis na łososia z cukinią:
1. Kroimy cukinię w platerki, solimy, pieprzymy, oliwimy
2. Łososia solimy, pieprzymy, oliwimy
3. Idziemy biegać
4. Po powrocie i prysznicu wrzucamy cukinię na patelnię.
5. Przekładamy cukinię jak się zrumieni, dorzucamy łososia.
6. Zjadamy.

Całkiem dobre wyszło. I cały obiad poniżej 2.50Eur :P
Najgorsze w całym gotowaniu zdecydowanie jest wymyślanie tego co chce się zjeść...

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Antonio Gaudi

Kolejne dwa dni upłynęły generalnie pod znakiem architekta Antonio Gaudiego. Facet miał łeb nie od parady i zbudował większość ważnych (turystycznie) miejsc w Barcelonie. Tak więc zaczęło się od zobaczenia Sagrady Familii, która robi wrażenie za każdym razem jak wchodzi się do środka. Później pojechaliśmy do Casa Batllo. Wejściówki w chorych cenach, ale jednak chyba warto. No i pobawiliśmy się super interaktywnym przewodnikiem, z wbudowaną Augmented Reality, dzięki której mogliśmy zobaczyć różne inspiracje Gaudiego i zobaczyć jak wnętrza wyglądały w oryginale.
Kolejne wielkie dzieło Gaudiego to Casa Mila, którą chcieliśmy zobaczyć z zewnątrz, ale okazała się zakryta rusztowaniami i gigantyczną reklamą nie pamiętam czego (to chyba kiepska ta reklama z marketingowego punktu widzenia..). Po całkiem dobrym obiedzie ruszyliśmy w stronę domu.
Dziś natomiast kolejna porcja zwiedzania, czyli na początek Hospital de San Pau, o którym pisałem wcześniej. Robi wrażenie. Wygląda tak:

Nie wygląda kompletnie jak szpital i jest nowym ważnym punktem przy zwiedzaniu miasta. Polecam. Po szpitalu natomiast znów nasz ulubiony architekt, czyli Park Guell. Okazało się, że, cytując, "kapitalizmu dziczeje reżim" i wejście do głównej części parku jest płatne i to nie mało. W związku z tym, że już byliśmy po godzinnym spacerze po części bezpłatnej odechciało nam się płacić za oglądanie kilku rzeźb, które i tak widać, tylko trochę z daleka. Stamtąd udaliśmy się na pyszny i wielki obiad, jedliśmy i mięso i rybę i sałatkę i Gaspacho i Flan i kawę i wszystko. Najedzeni i zmęczeni postanowiliśmy spojrzeć na Arc de Triomf (w którym nota, nota bene, Gaudi też podobno maczał palce jako student), który był obok, ale pobliski park wciągnął nas jak wciąga się spaghetti i wypluł po drugiej stronie zaraz obok dzielnicy Born. A stamtąd to już "bez sensu wracać", więc doszliśmy aż do Katery i stacji Jaume I.
No zmęczeni i najedzeni dotarliśmy do domu.
Potem jeszcze musiałem nieudolnie robić za tłumacza symultanicznego hiszpańsko-polskiego. Ale to osobna historia chyba. I traumatyczna:P

sobota, 7 czerwca 2014

Barcelona

Wylądowaliśmy w Barcelonie po prawie 12 godzinach w podróży (strasznie długie czekanie na lotnisku Modlin). Potem jeszcze przeprawa przez całe miasto. Generalnie totalnie zmęczeni dojechaliśmy na ulicę Castillejos i poznaliśmy bardzo miłą lokatorkę, z którą będę teraz jakiś czas dzielił mieszkanie. Maria pracuje w Hospital de San Pau, który szpitalem był, ale już nie jest. Teraz jest kolejnym zabytkiem rzuconym na pastwę turystów. Ale jak widać z turystów jest łatwiej się utrzymać niż z chorych. Przynajmniej w Barcelonie.
Maria jest przesympatyczną Andaluzyjką, o której do tej pory wiem kilka rzeczy:
  • Jest z Andaluzji
  • Je mało mięsa
  • Ma chłopaka Hektora (takie poetyckie imię..)
  • Mówi po angielsku nie za dużo, a nawet jak mówi to nie lubi
  • Pije herbatę i inne "zioła"
  • Była rok w Portugalii i to całkiem blisko Aveiro;)
A co do samej Barcelony, to zwiedzamy bardzo delikatnie, żeby nikogo nie przeciążyć. Więc dziś próba zobaczenia Sagrady Familii (która nota bene jest dwie przecznice stąd) nie powiodła się, przez to, że po prostu jest tu chora ilość turystów. Na jutro zamówiliśmy bilety on-line. Potem udaliśmy się na Placa Catalunya i Ramblami do ryneczku Boqueria. Następnie spacer przez Raval, żeby zobaczyć pięknego Kota z Ravalu, o takiego:
Potem metrem nad morze, spacer po promenadzie aż dotarliśmy do knajp przy porcie, gdzie zjedliśmy gigantyczne Fideua. Dla tych co nie wiedzą, Fideua to taka Paella, tylko ze specjalnego makaronu. Dla tych co nie wiedzą, Paella to takie Risotto z owocami morza smażone na specjalnej patelni. A jak ktoś nie wie co to Risotto.. No bez przesady...

Po olbrzymim obiedzie mama zażyczyła sobie zamoczyć nogi w morzu śródziemnym. W końcu nie codziennie można sobie po nim pochodzić. Tak więc zrobiliśmy i metrem dotarliśmy do mieszkania.

Z ciekawostek to po drodze trafiliśmy na jakiś festyn czy festiwal na Barcelonecie. Trudno powiedzieć o co chodziło, ale spotkaliśmy kilka parad, każda składała się z orkiestry, tancerzy i ludzi z flagami i innymi dziwnymi przedmiotami. Grali głównie sambę, ale nie tylko, tańczyli, machali flagami, cieszyli się, robili dużo hałasu, ale ogólnie było to bardzo pozytywne.

A teraz siedzę na balkonie i piszę te wypociny. Balkonik mały, trochę niezadbany, ale jest. Zawsze można śniadanie zjeść. Jutro czas na Sagradę Familię i może Parc Guell. Zobaczymy jak czasu i siły wystarczy.