Etykiety

wtorek, 17 czerwca 2014

Dobry weekend nie jest zły


Siedzę sobie z Marią (współlokatorką) w salonie, pijemy wino białe i oglądamy hiszpańskie programy publicystyczne. Dowiedziałem się trochę o rodzinie królewskiej, trochę jej opowiedziałem o naszych kochanych politykach i aktualnej sytuacji z ministrami i NBP w roli głównej. Stwierdziliśmy, że wszędzie jest tak samo, dupa i kamieni kupa, parafrazując klasyka.
Ale miało być o weekendzie. Weekend się udał wyśmienicie.
Wszystko zaczęło się od tego, że umówiłem się ze znajomą z IAESTE po pracy w piątek, żeby pogadać o starych czasach, kiedy była na wymianie w Łodzi. Okazało się, że studiuje we Włoszech, przyjechała do Barcelony na Erasmusa i że zaraz kończy studia, myśli o założeniu firmy itp. Bardzo miłe spotkanie. Przeszliśmy się do Barri Gotic i po Bornie, pokazałem jej gdzie jeść tanie Pinchos i uciekłem do domu, bo byłem umówiony z Marią, że pójdziemy na koncert.
Koncert odbywał się w Szpitalu San Pau, czyli tam gdzie Maria pracuje i dzięki temu mieliśmy darmowe wejściówki. Grał kataloński zespół, którego nazwy nie znam, ale grali świetnie. Podobno była to rumba. Nie znam się, ale brzmiało super-hiszpańsko, do tego koncert był w ogrodzie, rozstawione były krzesełka, wszystko na świeżym powietrzu, a dookoła piękne budynki szpitala San Pau z witrażami, które były od środka podświetlone. W prowizorycznym barze można było kupić wino i tapas. W przerwie przeszliśmy się jeszcze raz po budynkach szpitala, które wieczorem wyglądają trochę inaczej niż w dzień. Wszystko było naprawdę niesamowite. Jeszcze po koncercie Maria postanowiła ukraść trochę lawendy, rosnącej w ogrodzie, bo chce sobie zrobić olejek do skóry. I tak uczestniczyłem w przestępczym procederze obcinania kwiatków w ogrodzie szpitala San Pau.
Wróciliśmy do domu około północy i jeszcze przy winie i pizzy przez dwie godziny dyskutowaliśmy o problemach świata, życiu i innych tematach. Wszystko na poziomie mojego podstawowego hiszpańskiego, ale nie było chyba tak źle;)
W sobotę byłem umówiony w miejscowości Caldes D'Estrac o godzinie 11:00. Plan był taki, że spotykam się z koleżanką, która była w Łodzi na wymianie, pójdziemy na plażę, zjemy coś i wrócę do Barcelony po obiedzie.
Na dobry początek spóźniłem się, bo okazało się, że do Mataro jeżdżą wszystkie pociągi, ale dalej już tylko co trzeci. Trasa pociągiem jest przepiękna, bo cały czas, zaraz po wyjechaniu z Barcelony, tory prowadzą wzdłuż morza. I to nie jakoś niedaleko morza, tylko literalnie przy samej plaży, momentami, nawet nie ma plaży, tylko skały i fale. Coś niesamowitego. Wygląda to mniej więcej tak:


Na stacji czekała na mnie Maria Jose i stamtąd ruszyliśmy nad morze. Po drodze okazało się, że dokładnie tego dnia ma urodziny, więc postanowiliśmy zjeść z tej okazji na lunch porządną Paelle. Dzień zaczęliśmy od świeżego soku pomarańczowego w chiringuito (czyli małym barze na plaży). Chiringuito wygląda tak:

Potem trochę plażowania, nawet wszedłem do wody, co nie jest u mnie zupełnie normalne. Ale woda była cieplutka i bardzo przejrzysta, więc się skusiłem. Leżeliśmy i gadaliśmy i nagle się zrobiła godzina 14, więc przyszedł czas na rzeczoną Paelle.
Udało nam się znaleźć miejsce w całkiem fajnej restauracji gdzie dostaliśmy pyszną Paelle. Jeszcze dostałem od Marii Jose wszystkie owoce morza, bo okazało się, że owszem Paelle lubi, ale "zwierzęta" z niej wyjmuje.
Po lunchu zgodnie z planem miałem wracać do domu, ale zostałem poproszony o pomoc z zakupach na wieczorną imprezę urodzinową. Pociąg do Barcelony był co 30 minut do samego wieczora, a że nie spieszyłem się nigdzie to nie odmówiłem. Zrobiliśmy zakupy, pomogłem wnieść do mieszkania (a sporo tego było) i stwierdziliśmy, że jeszcze razem coś ugotujemy, to będzie weselej.
Mieszkanie jest stare, trochę zaniedbane, ale przyjemne i oczywiście bardzo studenckie. Jest na pierwszym piętrze, a dzięki dość górzystej rzeźbie terenu z jednej strony okno jest naprawdę wysoko (na oko na wysokości 3. piętra), a z drugiej jest wyjście prosto do patio-ogrodu. Na patio jest materac, stół i krzesełka, lampiony i leżanka dla psa. W salonie rzutki i głowa manekina. W pokoju Marii Jose wieszak z abstrakcyjną ilością torebek. U współlokatorki bałagan, niepościelone (pewnie od kilku dni) łóżko. Na drzwiach kuchni wisi gumowy kurczak.
Patio-ogród wygląda tak:


Zrobiliśmy na wieczór sałatki i makaron i zanim się obejrzeliśmy przyszła pierwsza koleżanka Marii Jose na wspomnianą kolację. I tak od słowa do słowa ustaliliśmy, że zostanę na kolacji, poznam trochę ludzi, posiedzimy i pogadamy i na pewno będzie fajnie. Jedyny problem był taki, że miało być siedem osób i z nich wszystkich tylko Maria Jose mówi po angielsku. Ale stwierdziliśmy, że sobie poradzę.
Po pierwszej koleżance przyszła druga, potem trzecia. Po trzeciej spytałem nieśmiało, czy będzie też jakiś kolega. Okazało się, że nie (sic!) i tak zostałem w Caldes D'Estrac z siedmioma hiszpankami grając przez pół nocy w Kalambury. Oczywiście po Hiszpańsku. I było genialnie! Myślę, że po tych trzech tygodniach mój hiszpański wskoczy na wyższy poziom. Ostatni pociąg uciekł mi o 22:45, więc koniec końców wracałem do domu następnego dnia przed południem.
Żeby było śmieszniej około 22 zaczęła się burza, momentami padało, momentami tylko wiało, ale grzmoty i błyskawice umilały nam spotkanie do późnej nocy. Jeszcze nad ranem obudził mnie jakiś piorun niedaleko. A żeby było śmieszniej w mieszkaniu zostawiłem okna otwarte na oścież. Na szczęście okazało się, że w Barcelonie nie było wielkich burz ani deszczów i nic się złego nie wydarzyło.
W niedzielę jeszcze ogarnąłem mieszkanie, pobiegałem, popracowałem i to by było na tyle. Ale weekend uważam za udany.
A już niedługo powinny pojawić się pierwsze filmy!

4 komentarze:

  1. Super weekend! Ale nawiasem mówiąc , co to za paella bez owoców morza?

    OdpowiedzUsuń
  2. No to samo powiedziałem. Ale powiedziała, że lubi smak owoców morza, ale nie same "zwierzęta":P

    OdpowiedzUsuń
  3. Ty to sobie poużywasz ;-)
    Aha, przepraszam, że wytknę, ale "naprawdę", a nie "na prawdę" :-)

    OdpowiedzUsuń