Etykiety

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Kalifornia, część 1

Po kilku przygodach wreszcie wylądowałem w USA, w Kaliforni. Ten post będzie raczej krótki, tylko, żeby zobrazować jak to wyglądało. W sobotę już postanowiliśmy mnie przestawić na czas San Francisco, więc poszliśmy spać późno. Po 3 godzinach spania pojechałem na terminal w Barcelonie i tam, po horrendalnych kolejkach do bramek Air Berlin (mieli tylko 3 bramki na wszystkie swoje loty!) wsiadłem do samolotu do Dusseldorfu.
W Dusseldorfie Panie z obsługi lotniska kazały nam szybko biec do Terminalu międzynarodowego do bramki C37, bo nasz samolot był spóźniony i żeby nie czekali. Oczywiście po drodze 3x sprawdzali moje dokumenty (jeszcze na początek mnie zestresowali, bo chcieli ode mnie dokumentu ETSA, który wypełniają tylko ludzie którzy nie potrzebuję wizy). W końcu wsiałem do samolotu Airbus A330-200. Pierwszy raz leciałem dużym samolotem i muszę przyznać, że lepiej sobie to wyobrażałem. Miejsca wcale nie jest więcej niż w przysłowiowym Ryanairze, fotele raczej mało wygodne. Z jakiejś przyczyny "klima" włączona była całe 11 godzin tak mocno, że marzły mi ręce. Musiałem całą drogę siedzieć pod kocem. Nie mogłem w zasadzie czytać, bo jak wyjmowałem ręce spod koca, żeby zmienić stronę, to było mi zimno. Wszyscy pozamykali wszystkie okienka (niestety) więc zrobiło się ciemno. Dobrze, bo pospałem, ale głupio, bo nic nie widziałem. A niestety siedziałem w środkowym rzędzie.
Po drodze obejrzałem dwa filmy i spróbowałem obejrzeć trzeci, ale nie dałem rady. Za głupi.
Myślałem, że będzie wygodniej i nudniej. Czas całkiem szybko zleciał, tylko wszystko mnie potem bolało. Ale przeżyłem.
Wrażenie po wylądowaniu - obsługa lotniska w San Francisco to straszne buce, o których nie chce się nawet opowiadać. Koniec końców po kolejnych 3 kontrolach dokumentów poszedłem do Bart Train (to takie metro) i dalej przesiadłem się na Coltrane (takie podmiejskie) do Santa Clara.

Dolina krzemowa z okna pociągu wygląda trochę jak przedmieścia Łodzi. Trochę drzew, trochę gruzu, jakieś fabryki. Nic ciekawego. Tylko nazwy stacji jakby znajome: Mountain View (Google), Palo Alto (Facebook) no i Santa Clara (Adobe). Tak się zastanawiałem co sprawiło, że akurat tutaj powstały te firmy. Wszystkie z tych miejscowości wyglądają jak takie typowe amerykańskie wioski z filmów. Rzędy identycznych domów, motel, burger, kebab, tajskie żarcie, market meksymański i dalej rzędy domów. I żywej duszy na ulicy.. Chyba przez uniwersytety, ale znów, dlaczego tutaj jest jeden z najlepszych uniwersytetów w USA (Stanford)?

Nie wiem, może dowiem się niedługo.

Przejechawszy dolinę krzemową dotrałem do mojego lokum. Mieszkam w mikroskopijnym pokoju w domu Kolumbijczyka. Sympatyczny człowiek. Ma małą córeczkę i papugę. Podobno mieszka tu też jakiś Fin, ale nie widziałem go jeszcze. Wcześnie rano wychodzi do pracy.

Żeby było tradycyjnie po amerkanńsku wczoraj zrobiłem zakupy w meksykańskim markecie i zjadłem w wegetariańśkiej, indyjskiej knajpie (nota bene pyszne Kofty z chlebem Naan). Chyba, jeszcze pana Hindusa odwiedzę.

Tymczasem zbieram się. Dziś chcę zobaczyć te firmy, skoro jestem już tak blisko. San Francisco zostawię na weekend.

4 komentarze:

  1. To wszystko brzmi jak jakaś bajka...
    American dream, cholera jasna :-D

    OdpowiedzUsuń
  2. Jednym słowem: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
    Przysłowia mądrością narodów są!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale ja tam wiem, czy dobrze? :-p Cholernie daleko, a podobne do przedmieść Łodzi ponoć ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Właśnie, właśnie! Tęsknimy za mrzonkami.

    OdpowiedzUsuń