Etykiety

wtorek, 8 lipca 2014

W góry!

Drugi najważniejszy punkt programu na Maderze to chodzenie po górach. Madera, jak pisałem kiedyś wcześniej, to jest jedna wielka góra, więc w sumie nic w tym dziwnego. Mieszkańcy muszą być wprawieni, bo poranny spacer po bułki może im przynieść 300m przewyższenia (nie żartuję, takie są górki w Funchal!). Myślę, że Maderiańczycy (Maderianie, Maderowie??), w każdym razie mieszkańcy Madery mają niezłą kondycję.
Na Maderze dawno temu stworzona została sieć kanałów służąca do transportowania wody z gór do miast. Kanały te nazywały się "Levadas". Nie wiem na sto procent skąd ta nazwa, ale mogę przypuszczać. Słowo levar w portugalskim oznacza "nosić", więc pewnie coś w stylu "nośniki". Chyba nadal płynie nimi woda, ale teraz wzdłuż tych Levad utworzono sieć szlaków turystycznych, które są teraz jedną z głównych atrakcji na wyspie. Szlaków jest kilkanaście i są ponumerowane. Działa to wszystko trochę inaczej niż w Polsce. Wszystkie szlaki są czerwone i oznaczone biało czerwonymi znakami i są bardzo krótkie, to znaczy np szlak PR1 idzie z jednego szczytu na drugi, a dalej prowadzi już szlak PR1.2 i PR1.1. Można się w tym trochę pogubić, ale mimo wszystko organizacja i oznakowanie jest całkiem niezłe. Z drugiej strony, góry są bardzo strzeliste i wyznaczona ścieżka jest jedyną możliwą (w większości miejsc jest ogrodzona z dwóch stron barierką) więc po prostu nie sposób się zgubić. Przynajmniej nie w tym miejscu, w którym byłem ja.
Zatem po kolei. W sobotę wybrałem się rano do Funchal, żeby złapać autobus do miejsca o nazwie Poiso. Nie do końca wiem, czy to jest wieś, czy przełęcz. Jest mniej więcej na poziomie 1400 m.n.p.m i znajduje się tam restauracja i przystanek autobusowy. Stamtąd można też ruszyć na trzeci najwyższy szczyt Madery, Pico Arieiro. Niestety na sam szczyt (1818 m.n.p.m) prowadzi asfaltowa droga. No ale niezrażony niczym postanowiłem wejść po niej pieszo. Mijały mnie samochody, autobusy, rowery. Niektórzy nawet proponowali mi podwiezienie i uśmiechali się dziwnie, kiedy mówiłem, że wolę iść pieszo. Oni trochę zyskali, a trochę stracili. Pomijając to, że nie zmęczyli się tak jak ja i byli tam szybciej to nie mogli podziwiać tych wszystkich widoków. A jest co podziwiać! Z drugiej strony może fajnie się przejechać samochodem po takiej drodze. Na przykład kabrioletem. To musi być przeżycie! Coś za coś. Jak zawsze;)
Na górze znajduje się bar i sklep z pamiątkami, coś co przypomina obserwatorium astronomiczne (i już sprawdziłem, że nim jest) i taras widokowy. Widok z tarasu jest po prostu nieziemski. Chmury na Maderze są zwykle bardzo nisko, tak, że na wysokości 1500 m.n.p.m były już pode mną. Z tarasu baru na Pico Arieiro, w którym zamówiłem herbatę, widziałem oprócz gór, po horyzont chmury i ocean. Jakbym był w niebie. Na prawdę niesamowite wrażenie. Z tarasu widokowego, który jest po stronie gór, a nie oceanu, widać za to wszystkie chyba góry na Maderze (bo nie ma ich znów tak dużo), niektóre wyłaniają się z chmur, inne widać w całości. A w prześwicie między górami widać niedaleką wyspę Porto Santo! Nie spodziewałem się, że można ją zobaczyć gołym okiem, a okazało się, że nie jest wcale tak daleko.
Z Pico Arieiro prowadzi szlak PR1 na Pico Ruivo, czyli najwyższy szczyt Madery. Tam zaczynają się wszystkie najważniejsze szlaki więc miałem przez chwilę nadzieję, że się tam dostanę i zejdę z drugiej strony. Ruszyłem dalej, droga jest piękna, przyjemna. Nie jest bardzo niebezpieczna, chociaż na zdjęciach tak wygląda:



Niestety, po pierwsze, wymaga dość dużo czasu, po drugie prowadzi przez kilka tuneli, w których trzeba mieć latarką. W związku z tym w około połowie drogi zawróciłem. Ale wszystko co tam zobaczyłem po drodze jest zdecydowanie nie do opowiedzenia, tylko do zobaczenia (jak w tej reklamie Dolnego Śląska!).
Po powrocie na ten zurbanizowany i skomercjalizowany szczyt (trochę jak Równica w Polsce, tylko wyższy:P) zamówiłem dla spróbowania typowy tutaj poncz, czyli mieszankę świeżego soku z Męczennicy Jadalnej (kto wiedział jaka jest polska nazwa na Passionfruit??) z Rumem i z lodem (bardzo dobre) i spytałem pana barmana ile mniej więcej jest miasta Eira Do Serrado (inne miasto, do którego prowadzi druga, alternatywna droga w dół). Powiedział bez zastanowienia: "15 minut". Na co powiedziałem, że ja to idę pieszo więc bardziej mnie interesuje liczba kilometrów. Popatrzył na mnie, trochę się uśmiechnął i skonsultował z paniami kucharkami. Jedna powiedziała, że 10 kilometrów, druga, że tyle co do Poiso (czyli 7), więc pomyślałem, że spokojnie się w półtorej do dwóch godzin wyrobię w dół. Cytując klasyka "ten dystans przyćmił by każdego, ale dla mnie to nic jest, więc przedsięwziąłem ekspedycję".
Okazało się, że znów cała droga w dół jest asfaltowa i w ogóle nieuczęszczana (jest wręcz zamykana na noc! Na obu jej końcach jest brama z godzinami otwarcia). Po pierwsze okazało się, że do rzeczonego miasta jest 12km, że wcale nie jest z górki, tylko trzeba jeszcze przejść przez jeden szczyt, że to wcale nie jest miasto, tylko jakieś skrzyżowanie gdzie nic nie ma oprócz przystanku autobusowego i że autobus będzie za prawie dwie godziny. Przez ponad dwie godziny minęło mnie dziewięć samochodów (liczyłem) i jeden Pan Dziadek. Pan Dziadek na dole uświadomił mnie że mam do Funchal 10 km więc "mogę iść pieszo" lub łapać stopa, bo czekać na autobus to się nie opłaca jego zdaniem. Poza tym uświadomił mnie, że woda która z jednej rury wypływa jest zdecydowanie pitna, co trochę mnie ucieszyło, bo wypiłem już całą wodę myśląc, że ta dumnie brzmiąca nazwa Eira do Serrado będzie chociaż wsią, w której coś kupię. Napełniłem butelkę i poszedłem pieszo. Asfaltem. W dół. Szedłem jeszcze około 6km przeszedłem przez różne dziwne okolice, las laurowy, kosodrzewinę, chmurę i inne. Już czułem, że zrobił mi się bąbel na pięcie więc jak pokazały się jakieś oznaki cywilizacji i przystanki miejskich autobusów, to usiadłem na jednym i czekałem. I tak czekałem prawie pół godziny. Ale się doczekałem i zjechałem na dół do centrum Funchal, żeby tam w nagrodę zjeść pyszny obiad. Zjadłem tradycyjną na Maderze rybę: Smażoną rybę pałaszowatą (nawet nie wiem jak to powiedzieć po polsku..) z bananem, ryżem z fasolą (typowe w Portugalii) i świeżymi warzywami. Pycha. Chociaż po takim dniu to by mi smakowało wszystko.
Na koniec powiem, że zrobiłem prawie 31km, w przeliczeniu dla wtajemniczonych około 39 punktów GOT. Dziś mam pęcherze i zakwasy. Ale warto było, chociaż dla takich widoków:



7 komentarzy:

  1. Otóż ja wiedziałam, że passionfruit to męczennica :-) No ale ja wiem co to olejek tamanu, a w szafce w łazience mam po małej buteleczce oleju awokado, macadamia i jojoba, więc może nie jestem przeciętnym obywatelem :-D

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo my jesteśmy trochę jak październik...:)
    Ciekawe, na jaką wyspę Synek poleci "następną razą"?

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem, pierwsza wyspa, która mi przyszła do głowy :-D

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja pomyślałam- Madagaskar

    OdpowiedzUsuń