Etykiety

środa, 6 maja 2015

Prawdopodobnie najlepsze miejsce na ziemi

Hostel w Andorze miałem opisać już wieki temu i jakoś mi czas przeleciał przez palce. Zrobił się maj. W międzyczasie byłem w innych hostelach i schroniskach, ale żadne nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak Allberg ABJ (Alberg Borda Jovell) w Sispony.
Do Sispony dotarłem po niedługim spacerze, który opisałem w poprzednim poście. Schronisko było w bardzo starym kamiennym domu z wieżyczką przy głównej ulicy w rzeczonej wsi. Z zewnątrz zupełnie niepozorne. Z resztą na zdjęciach też wyglądało raczej niepozornie. Wszedłem do schroniska bez problemu, drzwi były otwarte. A w środku nikogo. Tylko jazz. Leciał gdzieś w kuchni z odtwarzacza stary jazz. Jakiś Miles Davis, jakaś Ella Fitgerald. Zacząłem pukać, dzwonić, szukać na górze, na dole, telefonować. Nie było nikogo. W końcu oddzwonił do mnie numer komórkowy z Andory i podstawowym hiszpańskim dogadaliśmy się, że nie ma nikogo w schronisku, i że będą o 17. Więc wziąłem plecak i przez pobliski pagórek przeszedłem do stacji kolejki górskiej, na którą postanowiłem wjechać.
Po powrocie do schroniska po 17 pani właścicielka bardzo mnie przepraszała, że nie było ich, ale zastrzegała, że jest to napisane w ofercie, którą wybierałem w internecie. Potem zapytała tylko czy mam problem z tym, że będę spał w pokoju z jakąś inną turystką i czy chcę u nich zjeść kolację. Nie miałem ochoty na nic oprócz siedzenia, czytania i jedzenia, więc wybrałem kolację na miejscu. O koszt nawet nie spytałem, bo byłem za bardzo zmęczony, żeby przeliczać energię jaką musiałbym wygenerować w celu znalezienia czegoś do jedzenia na pieniądze.
Pokój dostałem na piętrze tuż nad "jadalnio-przedsionkiem". Pokój dość ciemny, 4 dwupiętrowe łóżka, sofa i okno na ulicę. Gniazdek elektrycznych brak. Gniazdka są na dole. Bo dom jest ponad stuletni i nikt nigdy nie myślał, żeby kłaść jakąś instalację elektryczną oprócz przewodów do ledwo żarzących się żarówek pod sufitem.


Po schronisku chodzi pies. Wielki biały. Jakiś owczarek. Nie wiem jaki. Spokojny i miły. Nie szczeka, tylko jak się coś je to patrzy w oczy ze zrozumieniem. Rozumie, że jest smaczne. Chodzi też kot. Wielki rudy kocur, który pojawia się nagle za oknem, a jak chcesz do niego iść zrobić mu zdjęcie to teleportuje się do innego okna. Podobno jest jeszcze jeden kot, ale ten widać teleportuje się do jakichś alternatywnych rzeczywistości, bo w ogóle go nie spotkałem.
Na dole w schronisku jest wielka jadalnia z kominkiem, kilkoma ławami, sofami, książkami i pięknym drewnianym belkowaniem na stropie. Do tego stropu przymocowany jest gigantyczny stalowy, kuty żyrandol. Kiedyś w nim zapewne paliły się świeczki. Teraz świecą żarówki, ale wrażenie i tak robi duże. Jadalnia robi też za recepcję. W recepcji siedzi właścicelka i według swojego gustu (i jak się okazuje mojego gustu też) dobiera na youtube muzykę. Tak więc życie umilała mi w Sispony Emilly Wells, Eddie Vedder, Thievery Corporation, Emiliana Torrini i wiele innych zdolnych tego świata.


Obok jadalni są dwa pokoje, w których można posiedzieć, poczytać (są znów regały z książkami), napić się czegoś (jest niewielki bar, z którego Pan kucharz może sprzedać wino, drinki czy co człowiekowi się zamarzy). Herbata i kawa jest dla gości za darmo i można samemu ją sobie robić. Jeden z tych pokoi jest chyba najbardziej magiczny z całego schroniska. Od podłogi do sufitu przeszklony, z dwiema sofami, ławą i widokiem na Pireneje. Domek jak się okazało stoi na zboczu, którego nie widać od strony ulicy. Tam spędziłem pół wieczoru czytając o Himalajach. To chyba odpowiednie do tego miejsce. Drugie pół spędziłem przy palącym się kominku!

 
Kolacja pojawiła się jakoś niespodziewanie. Ktoś spytał mnie czy chcę jeść i nakrył mi do stołu. Pan kucharz i kelner w jednym (takie mam przynajmniej wrażenie) wyrecytował co dziś mam do wyboru i co on z tego poleca. Próbował mówić do mnie po hiszpańsku, katalońsku, francusku i angielsku. Myślał, że nie rozuiem, a ja po prostu zaniemówiłem. Wybrałem hiszpański, bo hiszpańskie dania łatwiej zrozumieć w oryginalnym języku. Wybrałem to co polecał pan kucharz. Mianowicie:
  • Zupę, która była rosołem z kluskami, ale w kolorze takim brązwym. Nie wiem co to było, ale było pyszne.
  • Policzek wołowy z sosem porzeczkowym (tak przypuszczam) z ryżem i brokułami
  • Ciasto marchewkowe z cynamonem i słodką śmietaną
do tego bardzo dobre czerwone, lokalne wino, które pan kelner dolewał kiedy się kończyło.
To była jedna z najlepszych kolacji, jakie jadłem w życiu i jak się potem okazało nie bardzo droga.


Noc była spokojna, a rano około 7 obudziła mnie.. oczywiście muzyka, która gra w jadalni całą dobę z wyłączeniem ciszy nocnej. Ale dobra muzyka budzi miło. Zszedłem na śniadanie, które było w cenie. Wszystko do wyboru, kiełbaski, jajecznice, kanapki, soki, wody, herbaty, kawy, dżemy, owoce, płatki, mleko i co jeszcze można chcieć na śniadanie! I wschodzące słońce znad Pirenejów wchodzące powoli przez te trzymetrowe okna w pokoju z sofami. Taki widok i taka muzyka i takie śniadanie, nie może rozpocząć złego dnia!
Na pożegnanie z hostelem zrobiłem jeszcze kilka zdjęć, porozmawiałem z właścicielką, która opowiedziała mi mniej więcej historię budynku. Historia ciągnie się faktycznie od ponad stu lat, przechodził w posiadanie różnych właściceli, ale nie mógł być zniszczony, bo w środku namalowany był jakiś cenny fresk. Podobno ktoś sobie tak z tym poradził, że fresk zamalował i już fresku nie było. Dom sprzedali, potem lokalne organizacje urządzały tam kolonie dla dzieci. Teraz budynek wynajmowany jest od miasta i robi za hostel. I to z sukcesem!
Obiecałem wtedy pani właścicielce, że napewno napiszę post o jej hostelu i wyślę link.
Jeśli tylko będę miał okazję to wrócę do Allberg ABJ, i wszystkim to miejsce polecam:
https://www.facebook.com/pages/Alberg-Borda-Jovell/333697563388342
http://www.booking.com/hotel/ad/borda-jovell.pl.html?aid=356997

2 komentarze: